Tworzyli ją także Żydzi. Dziś, tylko nielicznymi reliktami stały się budynki, przedmioty i … omszałe kamienie w pobliżu ulicy Radzyńskiej. Zaś Oni – oczywiście ciągle trwają w nieśmiertelnych zbiorach i szlachetnej świadomości pani Marysi.

Jak rozszalały tabun zdziczałych stepowych koni mknęły powojenne lata. Poznikały liczne żydowskie hurtownie przy rynku, dające początek ulicy Białobrzeskiej. Po kolonialnym sklepie Srula Kaca na rogu, w niewielkiej cukierence, sprzedawała mama pani Marysi najróżniejsze, pieszczące najwybredniejsze podniebienia wiktuały.

Ostał się jeszcze na czas jakiś, porośnięty dzikim winem dom z sadem zamieszkiwany później przez wujostwo Miturów, następnie przez
cygańską rodzinę Dolińskich i na koniec przez starego hycla-rakarza z przejmującą po nim unikalny fach młodą parą.

Znajdujący się po przeciwnej stronie, ukryty pośród lip, jesionów, jabłoni i wiśni dom, przejęli Tarasiewiczowie. Potem to już jacyś …
obcy … nieznani …
– A przecież to właśnie z tego zaułka wywodziła się znakomita część niezapomnianej ferajny, która wybiegała z tych dwu siostrzanych stron
ulicy Białobrzeskiej, by całować przystrojony kwieciem krzyż niesiony na czele niewielkiej procesyjki zmierzającej do pobliskich wiosek na
poświęcenie pól.

Nie kto inny przecież w święty czas Bożego Narodzenia tak szczerze i namiętnie kolędował.

A ileż to razy świstał nad uszami chłopski bat, kiedy oblegane były płozy, pędzących z muzyką dzwonków, parokonnych sań …

Przeminęli śmiałkowie wybierający ukradkiem dopiekające się w żarze z krochmalnianego pieca kartofle.

Nie masz tych chłopców z Białobrzeskiej, co to idąc do szkoły zbierali dojrzałe kronselki na ogrodzie Masiaków i dorodne malinówki
w sadku starej Piwowarki.

– Ale … jest jeszcze coś, co wydaje się być czymś ciągle jednakowym i nieskończonym. – To chyba zawsze to samo niebo i ten jedyny w swoim rodzaju, niezmiennie zielonordzawy smak koszteli naszego dzieciństwa z dwu siostrzanych stron ulicy Białobrzeskiej.