Niewiele powiedzieć dziś mogę o moim dziadku Łukaszu. Boć to przecie i wiek dawno miniony, a i epoka całkowicie
nie ta.
Niemniej podkreślić muszę , iż nie byle jakiego podziwu godne jest to, że chłopak musiał być sprytny skoro poradzić sobie potrafił z obszerną płachtą niwy, łąką, lasem, profesjonalnym realizowaniem się w dziedzinie rybołówstwa, tudzież nic wspólnego z bigamią nie mającą obecnością dwu żon w swoim niełatwym acz nie tylko matrymonialnie pożytecznym życiu.
Podebrał ci się on mianowicie, wdowcem już będąc, z ulicy Góreckiej, nie gdzie indziej a na Białobrzeską właśnie, gdzie w pobliżu wielkiego ceglanego parkanu księżnej pani mieściła się dawna posiadłość rodziny Miturów vel „Niedopyrskich”.
Tu pojmał na żonę Florentynę, którą prawnie zajął i legalnie uprowadził na rzeczony już wschodni kraniec przedwojennego Kocka.
Niedługo potem, tu właśnie, na rozpościerającym się pomiędzy ulicą Górecką, a wielką trawiastą doliną ranczu, przyszła na świat nasza mamusia Marianna.
– Lata dwudzieste … – Lata trzydzieste …
– To my ! – Męczennicy , bohaterowie i patrioci …
Otrzymawszy w prezencie od samego Boga coś, co nie wszyscy mogli niepodległością nazywać, pnąc się po trupach na piedestały i innych pogrążając doszczętnie w posiadania imię – uciekaliśmy potem z majątkami nie bacząc na granice, by ten biedny, wyciskany z wszelkiej zasobności materialnej i moralnej naród, w czas niespokojny, obrączki, pierścionki i święte medaliki na karabiny i szable ofiarować musiał.
Symbioza w czasie onym społeczności chrześcijańskiej i żydowskiej, składających się w połowicznej proporcji na cały stan zaludnienia Kocka, mogłaby być przykładem harmonijnego współistnienia gdyby nie towarzyszący nam nieodmiennie przeklęty „wyścig szczurów”, inicjowany w określonych sytuacjach egoistyczną mentalnością, niepohamowanym parciem do władzy, fortuny i sobiepaństwa.
– I tu właśnie przychodzi tragiczna wrześniowa niedziela 1927 roku, mogąca mieć nie tylko metaforyczne, ale i wręcz merytoryczne odniesienie do licznych katastrof w dziejach Ojczyzny naszej. W tragicznym bilansie trzystu strawionych przez ogień zabudowań i czterystu pozbawionych dachu nad głową rodzin, smutne swoje miejsce znalazła także rodzina Dudków.
Zbudował wtedy dziadek Łukasz duży dom przy ulicy Wesołej.
Nieopodal „Dołczysk „, prawdopodobnie dlatego, by w zielonej nieskrępowanej przestrzeni, mogła spędzać swoje radosne dzieciństwo i nieujarzmioną młodość jedyna z drugiego małżeństwa córka jego Marianna.
Nękał co prawda przez lat kilka jeszcze zuchwałymi podpaleniami schwytany na gorącym uczynku i osadzony gdzie trzeba w połowie lat trzydziestych niejaki Moszek Moncarz, ale choć bardzo solidny, to jednak nie był w stanie oprzeć się hitlerowskim nalotom nowo zbudowany przez dziadka Łukasza duży dom przy ulicy Wesołej.
Stąd też po stworzeniu tuż obok prowizorycznego mieszkania, odszedł sił ziemskich pozbawion w początkowych latach wojennej okupacji niestrudzony mąż babci Flory, niezastąpiony tatuś mamusi Marysi i nasz nieodżałowany choć nieznany dziadziuś ś.p. Łukasz Dudek.
– A cóż takiego można było zobaczyć w czas tuż powojenny przez niewielkie okienko w południowej ścianie owej prowizorycznej „rezydencji” babci Flory ?
Wystarczy spojrzeć, a wzrok przykuwa znajdująca się na niewielkim pagórku, otoczona bujną kępą bzów i pobielona wapnem stara kapliczka z Matką Boską po drugiej stronie ulicy Białobrzeskiej. To tak blisko. Zdawałoby się tylko sięgnąć ręką.
Tuż za okienkiem ogród wuja Jana, jedynego brata babci Flory.
Miała także dwie siostry; Zofię i Feliksę.
Za ogrodem wuja Jana ulica Wąska. Potem to już tylko skok poprzez ogród Bilskiego „Bartosa” i już Białobrzeska.
Równolegle do ulicy, po przejściu kolejnego z szeregowo ułożonych placów, ciągnie się siatkowe ogrodzenie, wzdłuż którego biegnie wąska, wysadzona kasztanami, lipami i jesionami ,skręcająca ku „Podgórom” dróżka. Mienią się w słońcu widoczne z małego okienka babci Flory i przenikające pomiędzy gęstymi gałęziami rozłożystych głogów, lustrzane odbicia spokojnych wód „pierwszej pałacowej”.
Wczesnowiosenny, przedwieczorny chłód zaciąga od pobliskich wód i łąk niosąc ze sobą lekki , acz surowy zapach złocących się już w ciepłe słoneczne dnie kaczeńców i młodych świeżych traw.
Podążamy z babcią Florą ścieżkami „na skróty” poprzez ogrody w kierunku ulicy Białobrzeskiej, gdzie pośród lip, jesionów, jabłoni i wiśni kryje się rodzinny dom Ali.
Stąd, po przesadzeniu piaszczystych kolein tworzonych przez często i licznie przejeżdżające furmanki, wyczuwa się pod nogami twardą i szeroką ścieżkę, za którą na pokrytej zieloną murawą niskiej skarpie, osadzony jest płot dzielący ulicę od ogródka i porośniętego dzikim winem dość obszernego domu … Haliny.
– Dlaczego Haliny ?
Pojąć trudno co kierować może instynktem nie skłóconej nigdy gromadki dzieci zwracających się do siebie nie inaczej, a tylko w formie zdrobniałej… a w jednym tylko przypadku … jakoś tak …
– Cholera jego wie. Ale z pewnością nie sam instynkt. Na pewno też i nie antypatia, a tym bardziej nienawiść.
Wręcz przeciwnie ! – I to ponad wszelką wątpliwość !
Mówiło się, począwszy od dziewczyn; Alka, Kryśka, Jadźka,
Maryśka, Romek, Lonek … – tylko co za stary, paskudny i kusołapy diabeł plątał zasrańcom języki kiedy to właśnie Halinkę należało akurat nazywać serdecznie i po imieniu.
– Jest jednak w tym wszystkim coś, co łagodzić może nawet najbardziej drastyczne wyrzuty sumienia wynikające z mniej lub bardziej niesmacznych okoliczności, sytuacji, czy absolutnie nie mających najmniejszego znaczenia mimowolnych gaf.
– To – niepowtarzalny i cudowny duch tamtych lat, jakimś sobie tylko znanym telepatycznym sposobem zawłaszczający nas dla określonych czasów i miejsc, a ponadto ten niewypowiedziany do końca , a zapamiętany jak wszystkie inne rozkosze i niedostatki dzieciństwa, jedyny w swoim rodzaju smak letnich koszteli z bardzo sobie bliskich jabłoni rosnących po dwu siostrzanych stronach ulicy Białobrzeskiej.