Ale cóż nam teraz po smarkaterskich występkach, późniejszych wzdychaniach i westchnieniach, dzisiejszych wspomnieniach o wyrzeczeniach, o zaangażowaniu o pracy, wysiłku i trudzie pokoleń.
– Bierz licho malowane ławki, kolorowe kwiatki, kamienne lwy i świętojańskie robaczki. Jesteśmy przecież postępowi … Nowocześni …
Prześcigamy się z „pięknym i doskonałym” światem !
Komu dzisiaj w głowie takie pierdułki i duperelki jak historia, kultura, środowisko, szkoła …
Po cholerę nam te zabytki, pałace, parki, młyny, kuźnie i stare olejarnie !
Na amputację jednak / nie powiem czego / stołową łyżką zasługuje ktoś, kto – powiem nieelegancko – zgnoił i gnoi to, co tworzone i pieczołowicie pielęgnowane było przez całe długie lata i wieki
Dlaczego amputować łyżką ?
Żeby dłużej trwało i bardziej bolało ?
– Ależ skąd ! – Nie w tym rzecz . – A cóż to ja jakiś bandyta jestem żebym z nożem chodził … czy co ?
No bo jak to naprawdę w końcu jest ?
Przywiedliście mnie do kina ? – Jestem w kinie.
Kazaliście zapłacić ? – Zapłaciłem.
Podeptaliście mi nowe buty ? – Nie mam żalu. Wyczyszczę.
Pognietliście mi najlepsze odzienie ? – Nie mam pretensji, wyprasuję.
Drugiego nie kupię.
Domyślam się jednak co w tym przeklętym bałaganie zechcecie jeszcze ze mną zrobić.
Spróbuję się nie dać.
Tylko do najjaśniejszej cholery pozwólcie mi przynajmniej odwrócić się przodem do ekranu.
Nie straszne mi jednak czasy, okoliczności i uwarunkowania wobec namiętnych możliwości powrotu do epoki , w której przyszło mi na skróty przemierzać znajome już ścieżki wiodące z ulicy Wesołej do urokliwego przybytku księżnej pani.
Pierwsze moje kroki w kierunku edukacji prowadziły właśnie do pałacu.
Nie omijając rozległego parku docieraliśmy z Alką i Bodziem do drzwi, za którymi już rok wcześniej zadowalające oceny godnie przyjmowała moja
starsza siostra.
Pamiętam to tak dokładnie jakby to było nie więcej niż rok temu, a miałem wtedy niecałe siedem lat i prowadzono mnie po schodach na piętro pałacu, w którym od dawna nie było już hrabiego Żółtowskiego.
Tak. Było dokładnie siedem lat po przepołowieniu się wieku.
Dzień był taki ciepły, taki słoneczny … a na schodach pachniało obiadem.
Kilka dorosłych osób usadowiło nas na ławkach, a pośrodku pojawiła się postać, której za żadne skarby świata i w najdalej idących wyobrażeniach nigdy nie skojarzyłbym z osobą, która miałaby mnie nauczać i wychowywać.
W przedszkolu była pani Stasia i pani Jasia … a tu ?
Nie pamiętam tylko czy była w kostiumie czy w sukience, ale pewne jest jak to, że jestem synem swojego ojca, iż na głowie miała beret, spod którego dostojnie po bokach wypełzały loki.
Na twarzy zaczynały lekko zarysowywać się delikatne przymarszczenia, ale okularów nie używała.
Tego dnia nie zapamiętałem ani jej imienia, ani nazwiska.
Zwykle w czasie burzy chowałem się pod stół albo pod koc. Tu – nie było gdzie. Do dziś mi wstyd. Cholernie się bałem.
Sprawdzono spisy kandydatów na uczniów pierwszej klasy. Tak, pierwszej klasy – nie pierwszej kategorii i okazało się, że kategoria była jedna zaś klasy dwie – „A” i „B”.
Byłem ogromnie rad, że moja niewysłowiona miłość Ala i najserdeczniejszy kolega Bodzio ostali się w klasie „A”, czyli w tej samej grupie co ja.
Natomiast Halinka, Ali najbliższa – jako że dzieliła ich tylko szerokość ulicy – porwana została z drugą mniej więcej połową zacnego towarzystwa i uprowadzona wraz z innymi w niewiadomym kierunku, zostając tym samym etatową uczennicą klasy „B”.
– Separatystka ! … pomyśleliśmy. Ma nas w nosie.
Na osłodę pozostała nam możliwość późniejszego spotykania się obu klas na wspólnych lekcjach śpiewu, które prowadziła pani Cecylia jako że wokalny talent pani Apolonii był raczej wątpliwy, chociaż i ta pierwsza miałaby się czego od Ordonki nauczyć.
Jednoczyli nas również ksiądz Franciszek i ksiądz Józef na lekcjach religii, a także ksiądz proboszcz Władysław na specjalnych wykładach przed przystąpieniem do Najświętszego Sakramentu wszystkich grzecznych dzieci.
Tak więc chodziliśmy do jednej z kilku szkół, jakimi dysponował kocki system oświaty w dziesięć z ogonkiem lat po zakończeniu wielkiej faszystowskiej awantury.
Do „szkoły głównej” przy ulicy Warszawskiej uczęszczaliśmy wtedy pięć razy do roku.
Pierwszy raz na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego.
Drugi raz w celu wypożyczenia książki, bo tam właśnie znajdowała się szkolna biblioteka.
Trzeci raz na szkolną choinkę.
Czwarty raz, by tę wypożyczoną książkę wreszcie pod cholerę oddać i piąty raz, aby ten szkolny rok raz i na zawsze z premedytacją zakończyć.
Na wielki finał dziesięciomiesięcznej edukacji w niskiej klasie, miałem udać się z bukietem białych pachnących róż, które były tylko w naszym ogródku.
W innych ogródkach też były. Ale tylko czerwone. – Inne dzieci też przyniosły kwiatki.
Nagle ni z tego, ni z owego, wymienione zostaje moje nazwisko wraz zjeszcze kilkoma innymi z klasy. – Czyżby pani Apolonia pomyliła kolejność ?
Przecież ja byłem bliżej końca alfabetycznego spisu.
Dziewczynka pierwsza otrzymała świadectwo ukończenia z promocją do klasy i nagrodę za nieopuszczenie ani jednego dnia nauki.
Chłopczyk z kolei za bardzo dobre zachowanie się.
I ja z jednym jeszcze za nie pamiętam już co, ale – kurczę pieczone – wszystkie dzieci chodziły przecież do szkoły i wszystkie powinny dostać nie książeczki Jana Grabowskiego pt. „Puc, Bursztyn i goście”, ale co najmniej po torbie „Raczków” lub „Krówek”, po paczce „Herbatników doskonałych” i przynajmniej po butelce lemoniady.
Tak prowadziła nas pani Apolonia raz za rękę, raz za ucho, ale zawsze w najlepszym z możliwych kierunków przez nieprzeniknioną krainę wiedzy z codzienną modlitwą na rozpoczęcie i zakończenie dnia nauki
Wszystko byłoby w dalszym ciągu wspaniale, bajecznie i kolorowo, jako że pani Apolonia była nauczycielem i pedagogiem wyśmienitym i jak dotychczas dla mnie niezastąpionym, gdyby w piątej klasie do tej iście sielankowej atmosfery nie wkroczył swoim energicznym, wojskowym i zarazem strażackim krokiem pan Marcin.
Jeśliby pokusić się o porównanie tych dwu wielkich postaci, to łączyło ich wiele. – Ot choćby wiek, stan cywilny, sposób bycia … i teczki.
Takie stare skórzane teczki z dwoma kieszeniami i paskiem pośrodku – z tą tylko różnicą, że teczka pana Marcina była jakby nieco pojemniejsza.
Związane to było pewnie z bardziej męską metodyką nauczania, gdyż w teczce owej, prawdopodobnie poza notatnikiem, zapasową chusteczką do nosa, tabletkami lub kroplami od czegoś tam i kanapką, jakby głównym i nieodłącznym atrybutem preferującym dyscyplinę profesorskiego rzemiosła był około półmetrowej długości i grubości dwóch uczniowskich palców, gumowy, klinowy pasek.
Pewnego niezbyt dobrego dla mnie dnia, przesiedziałem prawie całą lekcję z rękoma między własnymi kolanami, a w czasie przerwy z zanurzonymi w najgłębszy śnieg z powodu szczypiąco – piekącego bólu, który był skutkiem użycia owego przeklętego gumowego narzędzia za wymienienie nie całkiem po rosyjsku pewnej nie najszlachetniej nazywającej się części końskiej uprzęży.
A tak naprawdę to gotów jestem przyjąć zakład, że nikt i do dzisiejszego dnia nie wie dokładnie co poza tym „dyscyplinującym czynnikiem” tworzyło zawartość tajemniczej skórzanej teczki pana Marcina.
Jednego natomiast jestem na sto procent pewien, że nazwa ułamek pochodzi od tego chłopa co to przyjechał do Kocka na jarmark i był głodny i kupił sobie za dwa złote bułkę i nie mógł jej całej zjeść i ułamał sobie ułamek.
Poza tym, nawet najtrudniejsze dyktando z języka rosyjskiego jestem w stanie napisać choćby zaraz na piątkę, a co do końskiej uprzęży, wiem doskonale jakie można by zastosować bardziej rosyjskie nazewnictwo.
To tylko niewielki pożółkły obrazek z dwiema sylwetkami wielkich spośród ogromnej plejady ludzi, żyjących w nas od dzieciństwa i do których chodzimy dziś z kwiatkiem i z lampką. – Niestety – nie z lampką szampana.
To najkrótszy błysk magnezowego flesza nie na sylwetki ludzi, których świetności w prostych słowach określić się nie da, lecz raczej tylko na te dwie stare skórzane teczki … no te … z dwiema kieszeniami i paskiem przez środek.