Zakończył się najdziwniejszy w historii sezon ekstraklasy. Najdziwniejszy z wiadomych, pozasportowych powodów. Sezon, który miał dwie długie przerwy, zamiast „ustawowo” jednej. Sezon, który skończył się w okresie, kiedy powinien już startować następny. A jednocześnie sezon, którego najważniejsze rozstrzygnięcia były od jakiegoś czasu znane i który w związku z tym finiszował bardzo spokojnie w tych niespokojnych czasach.
Mistrzostwo Legii było bowiem formalnością już na starcie rundy finałowej. Co prawda matematycznie Wojskowi przyklepali tytuł dopiero dwie kolejki przed końcem rozgrywek, ale, mimo wyraźnej obniżki formy, kontrolowali sytuację. Dwucyfrowa przewaga punktowa warszawian, którą wypracowali po pandemicznej przerwie, była odzwierciedleniem ich dominacji. Legia ma za sobą spektakularny momentami sezon, czego koszmarny początek z pewnością nie zwiastował. Od wygranego z Lechem przy Łazienkowskiej (uważanego za przełomowy) meczu drużyna przejeżdżała się po kolejnych rywalach jak walec. Oczywiście nie było tak w każdym spotkaniu, ale zespół Vukovicia wydawał się wtedy nie do zatrzymania. Zadyszka przyszła w chwili, gdy przewaga w tabeli była już bezpieczna. Ale – no właśnie – przyszła. I pokazała, że Legia nie jest jeszcze zespołem gotowym do ataku na fazę grupową Ligi Europy, która – cóż – jest obecnie naszym „Mount Everestem”…
Jako najsilniejsza ekipa udowodniła na razie, że pozostałe polskie drużyny (nawet w optymalnej dyspozycji) nie mają do niej (w analogicznej formie) podjazdu. Grupa pościgowa, złożona z kilku zespołów, po kolei się wykruszała. Na jej czoło wysunęli się: wiecznie druga siła (Lech) i ubiegłoroczny mistrz (Piast). Lech odważnie (ale też z konieczności) stawiał na młodzież. Opłaciło się, ponieważ wychowanków Kolejorz ma aktualnie najlepszych w Polsce. W dodatku tym razem udało się przykryć niedostatki w postaci kiepskich obcokrajowców filarami, którymi byli wspomniani młodzi, ale także „trafieni” stranieri – Pedro Tiba i Christian Gytkjaer (król strzelców). Te składowe dały drugie miejsce, co jest najlepszym wynikiem od 2015 roku, kiedy Lech został mistrzem.
Brąz dla nadal solidnego Piasta, któremu na coś więcej zabrakło ubiegłorocznego błysku. Nie zmienia to faktu, że utrzymanie się w czołówce to sukces drużyny Waldemara Fornalika. Piast to zespół rozsądnie budowany, przez to zdolny pomieszać szyki faworytom. Chyba wypada więc włączyć ustępującego mistrza do grona kandydatów do tytułu w przyszłym sezonie. Dobrze byłoby, żeby teraz poprawić nieco wrażenie po poprzednim, kompromitującym podejściem do Europy.
Inne drużyny z górnej połowy tabeli nie napisały w zakończonym sezonie większych historii. Pogoń przez moment trzymała się czołówki, ale zgasła. Jagiellonia balansowała na krawędzi, dość szczęśliwie załapując się do grupy mistrzowskiej. Śląsk miał realną szansę (już po podziale) wmieszać się do strefy medalowej, ale okazał się „za krótki”. Swoją historię mają szansę opowiedzieć jeszcze Lechia (zawirowania finansowe) i Cracovia (dobry środek sezonu, mimo zamieszania związanego z zaprzeszłymi grzechami korupcyjnymi), które zmierzą się w finale Pucharu Polski (dzisiaj o 20:00 w Lublinie!). Pasy wygrały wszystkie trzy mecze z gdańszczanami w tym sezonie, ale to „biało-zieloni” bronią trofeum. Oby tylko finał był atrakcyjniejszy od ubiegłorocznego zakalca…
Podobnie, jak na tytuł Legii, tak na spadek ŁKS-u (zwłaszcza), Arki i Korony zanosiło się od dłuższego czasu. Oficjalnie stało się to (podobnie jak wyłonienie mistrza) dwie kolejki przed końcem, ale w zasadzie od zakończenia sezonu zasadniczego trudno było wyobrazić sobie inny scenariusz. Z Gdyni i Kielc spoglądano w stronę Krakowa, wypatrując potknięć rozgrywającej sinusoidalną kampanię Białej Gwiazdy, a także do Płocka, gdzie miejscowa Wisła słabła w postępie geometrycznym. Ale cudu nie było.
ŁKS to najsłabszy beniaminek ostatnich lat. Chwalony za grę miłą dla oka, która nie przyniosła niczego, poza frajerskimi porażkami. A kiedy jeszcze brakowało stylu, to często po prostu kończyło się łomotem. Łodzianie przede wszystkim odstawali jakością składu. Od oglądania Arki krwawiły oczy. Poza tym przeciętny skład oraz duży konflikt na linii kibice-właściciele i będąca jego konsekwencją wymiana tych drugich po prostu musiały doprowadzić do relegacji. Natomiast Korona to co sezon żelazny kandydat do spadku. Tam również miało (i nadal ma) miejsce zamieszanie w zarządzie, do tego przed każdą rundą zespół przechodzi rewolucję. Scyzoryki w ostatnich latach w lepszym lub gorszym stylu uciekały spod topora, tym razem się nie udało. Pół żartem, pół serio – potrzebny był koronawirus, żeby Korona spadła z ekstraklasy.
Rozczarowaniem jest postawa Zagłębia Lubin, którego potencjał każe bić się o puchary, a nie plażować w dolnej ósemce. Górnik ugrał to, na co go było stać – nasuwa się jednak pytanie, jaka rzeczywistość czeka zabrzan bez Igora Angulo? Raków to z kolei objawienie – oby więcej takich beniaminków, bo Medaliki dały powiew świeżości ekstraklasie. Wisła Płock jesienią przez moment nawet liderowała lidze, ale wiadomo było, że to zespół za słaby na grupę mistrzowską. Wisła Kraków miała serię jedenastu (!) porażek, by zaraz potem wygrać pięć meczów z rzędu. Spadek „Białej Gwiazdy” mógłby okazać się jej upadkiem.
Nadchodzący sezon zostanie rozegrany w tradycyjnej formie: trzydzieści kolejek, mecz – rewanż. Nie będzie zatem dodatkowych siedmiu serii w dwóch grupach. Taka decyzja podyktowana jest opóźnionym startem ekstraklasy oraz koniecznością wcześniejszego zakończenia kampanii ze względu na mistrzostwa Europy. Spadnie tylko jedna drużyna, ponieważ od sezonu 2021/22 liga zostanie powiększona do osiemnastu uczestników.