W kwietniu 1930 roku chrześcijańską ludnością Wohynia wstrząsnęła wieść, że w miejscowej szkole dwie żydowskie uczennice sprofanowały krzyż.

Znalazła go oplutego woźna po zakończeniu lekcji. Szybkie dochodzenie przeprowadzone przez kierownictwo szkoły wykazało, że pod koniec lekcji krzyż, przypadkowo potrącony, spadł ze ściany. Jedna z chrześcijańskich dziewczynek podniosła go i położyła na stole, zaś wychodzące z klasy na końcu Żydówki Winograd i Nowomiast pozostały na chwilę i dokumentnie go opluły.

Sprawa podlegała pod kodeks karny, który za „zniewagę” (mogącą oznaczać: bluźnierstwo, obelgę, obrazę, policzek, profanację, ujmę, upokorzenie, znieważenie) przewidywał sankcje karne, toteż trafiła ona do sądu. Sąd potwierdził przebieg wypadków i bezapelacyjną winę uczennic, i zasądził po 30 zł kary od rodziców obu dziewcząt.

Nie to jest jednak istotne, ale odbiór wydarzenia przez lokalne społeczeństwo, które nieco przypomina dzisiejszą reakcję muzułmanów, gdy celem zamachów terrorystycznych stają się amerykańskie obiekty – euforię i radosną atmosferę. Jeśli wierzyć ówczesnej prasie, taka właśnie zapanowała wśród wohyńskiej ludności mojżeszowej po wydarzeniu, a zwłaszcza stosunkowo niskim wyroku (30 zł stanowiło ówcześnie ok. 12 procent miesięcznej przeciętnej pensji, czyli coś jakby dzisiejsze 600 zł brutto).

Chrześcijan przygnębiła ta sprawa nie tylko z powodu samej profanacji, ale też braku wrażliwości na nią społeczności żydowskiej. „Podlasiak” w numerze 38 z 13 lipca 1930 r. opisywał to następująco:

Boli, że czyn nie znalazł należytego potępienia, na jakie zasługiwał. Z nienawiścią trzeba walczyć, każdy czyn gwałtu musi się spotkać z odporem społeczeństwa silnego i czujnego. Kto tego odporu nie daje, kto z odporem nie współdziała, staje się wspólnikiem gwałtu.

Poza tym ze smutkiem komentowano fakt, że obrońcą profanek był Polak-katolik, co w połączeniu z zasądzoną karą 30 zł symbolicznie kojarzono z 30 judaszowymi srebrnikami.