Jadę kiedyś pociągiem dalekobieżnym. Nie pamiętam w jakim celu.
Przede mną kilka godzin jazdy, ale mam gazety, mam książkę, mam też widoki za oknem (czasem zdarza się zobaczyć sarnę, zająca, bażanta albo jastrzębia – nauczył mnie tego życiorys Wiesława Dymnego). Ale, że podróż sam na sam że swymi myślami/swoją bezmyślnością to luksus rzadki, dosiada się do mnie facet i z miejsca zaczyna trajlować. I jak to zwykle w takich przypadkach, o sobie. Odkładam gazety, odkładam książkę, odkładam te wszystkie sarny i bażanty Dymnego i, jak to ja, zaczynam gościowi przytakiwać uśmiechając się przy tym grzecznie. Gdy doszliśmy do doktoratu w Moskwie zaczęło być ciekawie. Nie chodzi mi o to, że opowieść była z gatunku „seks i alkohol bez przerwy”, bo to mi opowiadało paru znajomych, którzy wyjeżdżali na staże naukowe do Rosji ani o to, że im się żadna lampka kontrolna we łbach nie zapalała (nawet po obejrzeniu „Deja vu”, Machulskiego…), ale o to, co i kiedy pisał. Mianowicie w 1981 roku gość pisał w Moskwie doktorat z polskich wydawnictw bezdebitowych. Doktorat, na polonistyce kanieszna… Przeszliśmy też jego cały szlak bojowy w szkolnictwie od szkół podstawowych do najwyższych. I gdy już myślałem, że nie wytrzymam jednak tej podróży przez jego zawodowe CV, facet nieopatrznie rzucił mi koło ratunkowe, pochwalił się, że, gdy był nauczycielem w podstawówce, uczył dzieci czytania ze zrozumieniem. Skąd miał biedny wiedzieć, że czytanie ze zrozumieniem to jest mój pedagogiczny, kurwa, konik? Sam się tego nauczyłem porządnie dopiero na studiach, za co niech będą dzięki drowi Markowi D., który nas zmuszał do streszczania tekstów nawet do jednego zdania. Pytam więc mojego towarzyszą podróży, jak to zrobił. A on mi na to, że łatwo nie było, bo jednym trzeba było przylać a innych wystarczyło tylko postraszyć…