Z reguły bywa tak, że związek małżeński zawierają dwie obce sobie osoby i tak na przykład; król Zygmunt ożenił się z Boną, Balzak z Hańską, a tu …Patrzcie ! – Jak na złość ! – Małżeństwo wuja z ciotką !
– Nie do pomyślenia !
Ale był to facet niezwykle charakterystyczny.
Charakterystyczny tak , jak charakterystyczny był jego charakter i osobliwy tak, jak osobliwa była jego osobliwość. Niby zwyczajny człowiek, a jednak niezwyczajny. Niby zwyczajny, a jednak nadzwyczajny. Przecież inaczej być nie mogło skoro tak głęboko i superlatywnie zapisał się w mojej pamięci.
Niezwykłość jego polegała nawet na słownej i śpiewnej umiejętności posługiwania się łaciną w czasie nabożeństw, a także na doskonałej znajomości znaczenia pojęcia „Spiritus” – czyli oczywiście Duch i „spirytus” – czyli oczywiście C2H5 OH. – Myślę, że nie będzie miał poczytaną za grzech obecność Jednego i drugiego jednocześnie w swoim – jako się rzekło – niezwykłym ciele.
Sam był zawsze blisko ołtarza, blisko proboszcza i wszystko co czynił w tym względzie, czynił z wiarą, pobożnością, poświęceniem i oddaniem. Dlaczego upatrzył sobie we mnie właśnie przyszłego duchownego ?
Do dziś nie mam pojęcia.
Pewnego dnia usiadł przy mnie, popatrzył na gębę,włosy, ręce i powiedział; obcinamy jeszcze tylko paznokcie i idziemy do księdza.
Cztery mi poobcinał, sześć sam obgryzłem. Poszliśmy. Aby pomniejszyć moją – jak mówił – krępację, tłumaczył mi po drodze; – ty sobie nie myślij Rumciu, że my z tatusiem chcieliśmy zrobić z ciebie jakiegoś tarcjanina. Ty wcale nie będziesz musiał mieć takiego wielkiego nosa jak klamka od zakrystii, czy też jak ten tam kaptur do gaszenia tych największych świec. Ty powinieneś być księdzem !
Gdy weszliśmy do zakrystii popatrzyłem jeszcze tylko na tę klamkę.
Nie powiem co czułem.
– Na wieki wieków – odpowiedział wikary.
– Wiem, wiem kto to taki. On tu w każdą niedzielę i w każde święto zawiesza swoją brodę na balustradzie. Widział nawet kościelny. I pan Leon od baldachimu także widział.
Miałem szczęście. Obyło się bez wstępnych przesłuchań, bez wstępnych egzaminów i bez … wpisowego.
Kiedy za drzwiami z klamką odbywało się jeszcze jakieś dwuosobowe posiedzenie, oraz załatwianie za mnie i w moim imieniu niezbędnych formalności, ja byłem już na schodach i oglądałem niezbyt grubą książeczkę z napisem „Ministrantura”. – O jej ! – Wszystko po łacinie ! – A niech to !
Ale co mi tam. W końcu nie chodząc jeszcze przecież do szkoły potrafiłem ubrać się w sukienkę starszej siostry, wyjść na krzesło i wygłosić całkiem uroczyste kazanie. – Z elementarza … to z elementarza, ale było prawie całkiem tak jak w kościele. Wygląda więc na to, że z łaciną też sobie jakoś poradzę.
Nie potrafię dziś dokładnie określić jak długo trwała moja ministrancka edukacja, ale trzeba było w ściśle określone dni i o ściśle określonej porze być aktywnie obecnym na wyznaczonych nabożeństwach, po których odbywały się nauki połączone z dokładnym sprawdzeniem osiągniętych już umiejętności, a prowadzone były przez samego księdza Józefa, któregoś diakona, kleryka lub któregoś spośród najznakomitszych ministrantów.
Chociaż lekko nie było, to nigdy nikt nikogo nie stawiał do kąta ponieważ wszystkie kąty w zakrystii były pozastawiane.
Nikt nikogo nie ciągnął za ucho i nikt nikomu nie kazał klęczeć za karę. Wszyscy klęczeliśmy dobrowolnie.
Po odbyciu cyklu teoretycznych i praktycznych przygotowań tudzież swoistej „Miniprymicji”, zostałem umieszczony w specjalnym grafiku – to jest na wielkiej liście z nazwiskami i imionami wszystkich pełnoprawnych ministrantów.
Lista owa znajdowała się w najwyższej z szuflad ogromnej komody i zamykana była na niewielką kłódeczkę.
Jednak niedokładność pana majstra zaprawiającego ów zamek pozwalała na wścibianie przecież cienkich w końcu palców i wydobywanie odpowiedniego fragmentu grafiku by przy swoim nazwisku postawić mały krzyżyk.
Zwykle, czynił to całkiem legalnie posiadający kluczyk i upoważniony do odnotowywania wypełnionego ministranckiego obowiązku odpowiedni „funkcjonariusz”.
Pewnemu puszystemu Jurkowi zdarzyło się kiedyś odnotować swoją, skądinąd wątpliwą obecność , niezwykle obrzydliwym i wielce nagannym sposobem. Dobywając bowiem ten bezspornie niezwykły dokument, nie sięgnął znajdującego się w szufladzie ołówka i ten nie mniej znaczący krzyżyk kaligraficznie wykonał wyjętym z kadzidła węgielkiem.
– Ha ! – Głupi by się nie poznał.
Ale miał za swoje. Nie było czego zazdrościć.
Zdarzało się, że w nie najpogodniejsze wakacyjne dni. tuż po porannej Mszy Świętej, zapraszany byłem przez księdza Józefa na śniadanie, które przygotowywała pani Weronika, a zaraz potem siadaliśmy do stołu w saloniku, by zmierzyć swoje siły przy szachownicy.
Na szachy byłem wtedy oczywiście za głupi. Graliśmy więc w warcaby. Przeważnie partia kończyła się zablokowaniem jednego lub kilku moich pionków.
W przypadku zablokowania jednego, nie ujawniała się jakaś większa satysfakcja ze strony przeciwnika, a pokazując palcem zablokowany pionek pytał ksiądz Józef ; – co to jest ? – Tylko za pierwszym razem nie potrafiłem udzielić właściwej odpowiedzi. Potem to szło mi już jak z nut.
– Che … che …! – To jest smród – śmiał się ksiądz Józef.
– Ale nie przejmuj się. Jesteś dobry. Gdybyś był słaby byłoby ich trzy albo i więcej che… che… che…!
– Z tej – można by powiedzieć – dziecinnej ironii promieniowało tyle serdeczności i tyle przyjaźni, że gdybym w każdej partii został nawet z dwunastoma smrodami z dalszych gier na pewno bym nie zrezygnował.
Niezwykle rozkoszna była to zabawa.