Tutaj dni przetkane cierpieniem
wędrują z babim latem. Własne cienie
ścigają nas. Nasze życie jest tu mgiełką na szybie.
Nasze dramaty roztapia słońce w zimie.
Ulice znają tu jedną melodię,
wszystkie ucieczki są do siebie podobne.
Zostali, zostaną z małymi miasteczkami
w oczach następni. Z twarzami zadymionymi
przez czas. Porty, do których mieli
dopłynąć staną w ogniu. W bieli.
Przepadniemy tu pod popiołem, śniegiem.
Może sprzedadzą nas do muzeum, gdzie białym płótnem
ktoś nas przykryje i zamknie w jakiejś sali.
Może nawet będziemy wołali.
Ktoś kopnie w drzwi kilka razy.
Potem cisza nas zwali z nóg, przerazi.
Zaszepczą nas, zaciszą, zapomną za karę
strażnicy, zwiedzający, rzeźby, lustra, stare
obrazy, rękopisy książki. Zostaniemy sami.
Zapiszemy się na oknach nienapisanymi wierszami.
Potem spróbujemy się rozmarzyć,
że coś się jeszcze zdarzy.