„Ucieczka do zwycięstwa” (kiedyś u nas nazywany „Zwycięstwem”) to jedno z moich filmowych wspomnień z dzieciństwa.
Akcja rozgrywa się w nazistowskim obozie jenieckim. Przedwojenni piłkarze, obecnie oficerowie – brytyjski kapitan Colby (Michael Caine) i niemiecki major von Steiner (Max von Sydow) – chcą zorganizować mecz między reprezentacją Rzeszy i drużyną aliantów. Colby zbiera najlepszych zawodników z różnych obozów i rozpoczyna przygotowania. W międzyczasie dowództwo brytyjskie obmyśla plan ucieczki graczy, którą organizuje amerykański kapitan Hatch (Sylvester Stallone) wraz z francuskim ruchem oporu.
Do drużyny jeńców zostaje zwerbowany – nieco przypadkowo – kapral Luis Fernandez z Trynidadu, w którego wciela się Pele. Swój udział w filmie król futbolu rozpoczyna żonglerką, która zwraca uwagę odpowiedzialnego za rekrutację Colby’ego. Pele nie sili się na wyrafinowane aktorstwo, dzięki temu wypada naturalnie. Mówi z wyraźnym akcentem, jego kwestie ograniczają się niemal wyłącznie do piłkarskich. Zabawna jest scena, kiedy Colby tłumaczy drużynie niuanse taktyczne, a Fernandez przerywa mu i mówi, że wystarczy podać mu piłkę, a on przebiegnie slalomem całe boisko.
Pele został poproszony przez twórców o pomoc przy scenariuszu meczu, co zresztą widać. To on jest najlepszy na boisku, to jego niezwykły strzał pozwala jeńcom wyrównać stan meczu.
Swój moment w końcówce ma jednak także Stallone, którego Hatch jest bramkarzem alianckiej drużyny.
Koniecznie należy dodać, że do udziału w filmie zaproszeni zostali inni wybitni piłkarze, m.in. Kazimierz Deyna, Bobby Moore, Paul van Himst czy Osvaldo Ardiles.
W swoim „aktorskim” dorobku Pele ma jeszcze jeden symboliczny epizod. Król zagrał w flmie… o sobie, choć rzecz jasna nie wciela się w nim… w siebie. Pele jest gościem pijącym kawę w lobby hotelu, w którym zakwaterowana jest reprezentacja Brazylii z mundialu 1958 roku. A film to zaskakująco dobry „Pele. Narodziny legendy” z 2016 roku.