Nieznajomy się uśmiechnął. A Chapman słuchał i czuł, jak coraz mocniej chce mu się palić. Wariaci

– Ręce przy sobie, powiedział ten „Biełomor”. Wtedy jeden z Amerykanów wyciągnął legitymację dyplomatyczną. Na to ktoś z KGB: „Wsadź sobie to w dupę” i wyjął pistolet. Patrzę, wszyscy mają pistolety w rękach, a ja tam stoję jak kutas i nie wiem, co robić. I wtedy znowu się to stało. Pchnąłem najbliższego tak, że poleciał na koniec alei, drugiego chwyciłem za rękę i dosłownie przeciąłem ją na pół. Ktoś do mnie strzelił, uderzyłem i zacząłem biec. Rzucili się za mną, skręciłem w lewo. Jakiś milicjant zaczął gwizdać. Naprzeciw mnie też był milicjant, uciekłem na prawo. Patrzę: mur. Dobiegali do mnie, odwróciłem się, zrobiłem dwa kroki w tył i nagle… byłem po drugiej stronie muru. Ruszyłem w stronę ulicy. Za chwilę był tramwaj.

Uciekłem im, ale wiedziałem, że nie mogę zostać w Moskwie. Tylko, gdzie miałem pójść? Znów pobiegłem do tamtej cerkwi. Spotkałem tamtego batiuszkę, który mnie wysłał do parku. Nie spał, siedział przy wejściu. Nie był zdziwiony, że przyszedłem. Poprosił, żebym poczekał, to przyniesie mi coś do jedzenia. Za chwilę wrócił, ale nie sam, tylko z tym „Biełomorem” i jeszcze jednym… Szli do mnie i mierzyli z pistoletów. Batiuszka wyciągnął w moją stronę krzyż i mówił, żebym był spokojny. Tak. Zajebałem ich, gołymi rękami… Boże, przebacz. Trzeba było uciekać. Przebrałem się w jego suknię, nawet dokumenty tam miał i wyjechałem z Moskwy na Syberię. Do rodziny nie mogłem pojechać…

Chapman miał coraz większą ochotę, żeby zapalić. W przedziale nie mógł, nie chciał też wychodzić i zostawiać rzeczy z tym dziwakiem. Przypomniały mu się opowieści o ruskich jurodiwych, bożych szaleńcach. Chciał coś powiedzieć, ale tylko się skrzywił.

– Przyczaiłem się. Zamieszkałem z drwalami, wódkę z nimi piłem, rąbałem drzewo, ale szybko się okazało, że te moce, które mam, to za mną idą. Dotknąłem kogoś i ozdrowiał z chorych nerek. Jednego z pijaństwa wyleczyłem, jedną czy drugą kobietę wyrwałem z bezpłodności. Krowy się dobrze cieliły, mer Milusińska wyzdrowiał z grzybicy po tym, jak go dotknąłem. Ludzie zaczęli do mnie przychodzić, coraz ich było więcej, a ja nie chciałem żadnej sławy, bo wiedziałem, że prędzej czy później przyjdzie za nimi KGB. Coraz więcej do mnie przyjeżdżało.

Mówili, że jestem mesjaszem i prorokiem. Chcieli mieszkać obok mnie. Zebrało się ich z pięćset osób. Napisała o mnie prasa. I w końcu przyszli, chociaż już się nazywali FSB. Siedziałem w drewnianej chacie i rozmawiałem właśnie z Bogiem Ojcem, bo tam na Syberii Bóg jest mocno obecny. Piłem czaj. Pachniało mchem i sosnami. Stanęli we drzwiach. Jednego z nich pamiętałem z parku, z Moskwy. Drugi był młody. Trzeci wyglądał na idiotę, ale to tylko pozory, bo w bezpiece nie ma głupich. Podeszli do mnie, kazali moim towarzyszom wyjść. Zaczęli pytać, kim jestem, skąd pochodzę, jakie mam dokumenty i kto za mną stoi? Powiedziałem, że stoi za mną Bóg, a ludzie uważają mnie za proroka i mam moc uzdrawiania. Kazali mi iść ze sobą.