Zbigniew Chojnacki, rocznik 1992, absolwent Studium Jazzowego im. H. Majewskiego w Warszawie i Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Mając 12 lat chwycił za akordeon i już przy nim pozostał. Michał Urbaniak powiedział „Kiedy usłyszałem Zbyszka Chojnackiego zdałem sobie sprawę, że akordeonistyka nigdy już nie będzie taka jak dawniej”. Ale akordeon to tylko jedna strona medalu, bo Chojnacki z lubością sięga również po elektronikę. Mając do dyspozycji te dwa generatory dźwięku staje się improwizatorem tyleż ciekawym, co nieobliczalnym.

Wywiad ukazał się w listopadowym numerze JazzPress (11/19). Poniżej zamieszczam jego wersję poszerzoną o fragment, który w miesięczniku się nie pojawił.

https://www.youtube.com/watch?v=bzB4TqJwuNs

Michał Dybaczewski: Słowem-kluczem definiującym twoją twórczość jest improwizacja. Czym tak właściwie ona dla ciebie jest?

Zbigniew Chojnacki: Trudno mi określić jednoznacznie czym jest, na pewno czymś nieprzewidywalnym. Najbardziej interesuje mnie improwizacja „od zera”, nie mam tu jednak na myśli przyjmowania jakiejś z góry narzuconej stylistyki jak free jazz, minimal music czy muzyka elektroniczna. Tak naprawdę nie ma to znaczenia, bo chodzi by tworzyć bez planu, pierwszy dźwięk napędza kolejny itd. Moje występy na żywo charakteryzują się tym, że w punkcie wyjścia są „białą kartą”, która jest na bieżąco zapisywana. Dzieje się tak zarówno podczas setów solowych, jak i pod szyldem Backspace. Oczywiście, zdarzają się projekty koncepcyjne, ale wówczas decyduje to, czy w czyjejś konwencji znajduję coś dla siebie.

 Czy granie bez planu nie jest trochę ryzykowne? Miałeś kiedyś trudności z zapisem tej „białej karty” na koncercie?

Ale mi właśnie o ryzyko chodzi. Myślę, że muzyka finalnie na scenie nie jest do analizowania i staram się odrzucać wszelkie myśli przed występem a tym bardziej na scenie. Najbardziej twórczy czuję się wtedy, gdy siadam i gram, bez zbędnej filozofii. Pamiętam jednak, że pierwszy koncert solowy, jaki zagrałem promując solowy album był z mojej perspektywy straszny. To był występ na Krakowskiej Jesieni Jazzowej w 2016 roku. Publiczność wprawdzie biła brawa, ale moje odczucia były jednoznacznie złe.

Akordeon to nie jedyne narzędzie improwizacji, sięgasz także po elektronikę. Czy, któryś instrument uznajesz za wiodący?

W moim przypadku nie ma czegoś takiego jak instrument wiodący, akordeon i elektronikę traktuję razem jako jeden wielki instrument. Nie przykładam wagi do proporcji, ustalam je na bieżąco, „tu i teraz”. Wszystko zależy od miejsca, w którym gram  oraz od ludzi, którzy mnie otaczają. Wszyscy razem tworzymy dany koncert. Jeżeli jestem w miejscu ze świetną akustyką i np. długim pogłosem to wtedy mogę zagrać na samym akordeonie. Oczywiście bywały koncerty, że swój set opierałem niemal całkowicie na elektronice, uzyskując dubstepowe, techno-houso’owe brzmienia.

Sięgasz też po inne „instrumenty”. Na koncercie w ramach Lublin Jazz Festiwalu w ruch poszło krzesło. Czy w ten sposób eksperymentujesz, wyrażasz swoją ekspresję, czy jest to sposób kreacji? A może wszystko na raz?

Pamiętam, że to było wizualnie ciekawe krzesło (śmiech). Uznałem je za dobry środek wyrazu. Lubię czasem wykorzystać jakieś przypadkowe przedmioty, które akurat znajdują się pod ręką: nie tylko krzesła, ale kubki, czy łyżki. Nie upatrywałbym w tym jednak reguły, bo równie dobrze mogę ich nie użyć. Dlatego odpowiadając na twoje pytanie, faktycznie można uznać, że jest to i eksperyment i sposób wyrażenia ekspresji. Czy kreacja? Niekoniecznie.

 

Podczas Lublin Jazz Festiwalu swój set grałeś w małym sklepiku z płytami winylowymi. Pomijając fakt, że nie była to najszczęśliwsza lokalizacja powiedz, czy miejsce, w którym grasz, czy też improwizujesz, wpływa na sposób w jaki grasz, a w efekcie na to co grasz?

W Lublinie było ciężko, ale jakoś się obroniłem i finalnie wyszło nieźle. Oczywiście, że miejsce ma znacznie, bo tak jak wspomniałem wcześniej, jego właściwości – wielkość, akustyka – od razu informują mnie co mogę zagrać, a czego nie. Plusem koncertów improwizowanych jest jednak to, że zawsze mam możliwość dostrojenia się do przestrzeni, co w przypadku repertuaru zamkniętego jest problematyczne.

Grałeś w jakiś szczególnie dziwnych miejscach?

Może nie tyle dziwnym, co ciekawym miejscem był deptak w Rawiczu. Zagrałem tam krótki, eksperymentalny koncert w ramach festiwalu FORMA w samo południe. Było to o tyle interesujące doświadczenie, iż zostałem umiejscowiony w codzienności przechodzących obok ludzi, ich normalnych zajęciach jak: praca, zakupy, czy opłaty parkingowe. Reakcje były różne – często niepozytywne, co mnie szczególnie ucieszyło, ponieważ ludzie nie pozostali obojętni na moją grę, a to już dużo.

Potrafi Cię zainspirować zapach spalin….

Zapach ropy i benzyny również (śmiech). Nie zastanawiam się jednak świadomie nad tym, to po prostu we mnie zostaje. Wszystko może być inspiracją i wpływać na improwizację. Jaki będzie efekt? Tego nigdy nie wiem: może być fajnie lub całkiem do dupy.

 

W 2015 pod szyldem wytwórni For Tune ukazała się twoja debiutancka solowa płyta Elektrotropizm. Co miałeś w głowie przystępując wówczas do sesji nagraniowej?

Inicjatywa nagrania tej płyty wyszła od Jarka Polita. Spotkaliśmy się w biurze For Tune  i po rozmowach doszliśmy do wniosku, że będzie to album koncepcyjny. Miałem szkice i zamysł tego, co ma się na nim pojawić, ale ostatecznie na sesji nagraniowej pominąłem częściowo te szkice. Sama sesja poszła w zasadzie na „setkę”: pierwszego dnia nagrałem jeden utwór, drugiego dnia resztę. Ważne w tej sesji było też to, że miałem pełen komfort pracy i ogromne wsparcie,  jakie zapewnił mi  realizujący ten album Michał Kupicz.

Zbigniew Chojnacki – (1992) akordeonista, improwizator. Muzykę oraz dźwięki postrzega swobodnie i umownie, najistotniejszy jest dialog i spotkanie z drugim człowiekiem. Każda forma wydawania dźwięku, jest ułatwieniem nawiązania kontaktu z ludźmi. Inspiracje czerpie z elementów najczęściej niezwiązanych bezpośrednio z muzyką, jak sam mówi,, stara pralka, źdźbło trawy, warkot silnika autobusu, a nawet zwykle krzesło na środku sceny mogą być inspirujące.

Dwa lata później nagrałeś z Wojtkiem Jachną płytę JaCho, czyli duet na trąbkę i akordeon. Biorąc pod uwagę skłonności twoje oraz Jachny do eksperymentu i zabaw elektroniką można by powiedzieć: duet idealny. Mieliście jakąś koncepcję, czy poszliście na żywca? 

Zarejestrowaliśmy, z tego co pamiętam, trzy improwizowane sety po 40 minut. Wojtek wybrał potem fragmenty, tworząc z nich kompozycje i nadając całości spójnego charakteru. Gramy z Wojtkiem co jakiś czas koncerty w duecie, jednak nie jest to wierna rekonstrukcja materiału z płyty. Bardziej skupiamy się na tym, żeby zachować odpowiednie brzmienie, bo korelacja trąbki z akordeonem jest specyficzna.

 Zagrałeś także w kwartecie Jacka Kochana  na płycie Parentes i razem z Krzysztofem Gradziukiem na Renaissance Anny Gadt. Widać, że stanowisz wartość dodaną i  doskonale wtapiasz się swoim akordeonem w różne stylistyki. Czy na tych albumach twoja wolność improwizacji była jakoś kierunkowana przez liderów, czy znowu robiłeś co chciałeś?  

Jak już wspomniałem, jeśli konwencja tego wymaga i znajduję w niej coś dla siebie to mogę się jej trzymać. Jacek Kochan z jednej strony miał spójny i przemyślany pomysł na album, ale z drugiej nic nie narzucał. Praca z nim była niezwykle ciekawa, oparta na jasnych regułach. Istotne było też to, że niektóre kompozycje Jacka już znałem, niektóre nawet kilka lat. Łatwiej się gra, gdy odczytujesz sposób myślenia kompozytora i nie siedzisz wpatrzony w kartkę papieru. Z kolei z Anią Gadt i Krzyśkiem Gradziukiem pracowaliśmy dużo na próbach, szukając razem brzmień oraz sposobów na poszczególne utwory i w zasadzie właśnie na nich powstał finalny kształt utworów. Mimo, że pomysły kompozycyjne i ,,tematy” wyszły od Ani, to na płycie i koncertach każdy z nas jest jednakowo ważny. Obie te kolaboracje były dla mnie dużym wyzwaniem, bo nie grałem wcześniej takich rzeczy. Co do improwizacji, ma ona na tych albumach inny charakter, ponieważ kompozycje mają swoje ramy i strukturę, ale czasami, gdzieś pomiędzy, pojawiają się momenty kompletnie free. Ja bym to nazwał improwizacją ustaloną. W tamtym momencie, gdy nagrywaliśmy te płyty, wiele się nauczyłem, ale po jakimś czasie powróciłem do realizacji swojej pierwotnej potrzeby: nieustalonego, nieuporządkowanego grania.

Pojawiłeś się na płycie Michała Urbaniaka Urbanator Days – jak się współpracowało z mistrzem?

Odkąd poznałem Michała na Urbanator Days w 2012 roku jesteśmy w miarę stałym kontakcie. Dostałem od niego telefon z pytaniem, czy nagram partię do utworu. Nagrałem trzy „tejki”, a Michał wybrał ten, który mu najbardziej pasował. Potem spotkaliśmy się u niego w  studiu i ustaliliśmy szczegóły.  Michał nigdy nic nie sugeruje, sama muzyka daje dużo informacji, więc miałem ogromną frajdę podczas rejestracji.

Saksofonista Maciej Obara stwierdził kilka lat temu, że Chojnacki emanuje duchem współczesności i szuka swojej własnej drogi. Dalej szukasz czy może już znalazłeś?

Cytując Kieślowskiego, który mówił, że w drodze do celu najfajniejsza jest sama podróż, a nie dojście do niego, mogę powiedzieć że cały czas idę. Jestem uważny na to, co się dzieje dookoła, staram się ciągle rozwijać, ryzykować i – co szczególnie dla mnie ważne – unikać powtarzalności. Ryzykuję bez względu na wynik, bo bez ryzyka nie ma rozwoju. Zatem na twoje pytanie odpowiem przewrotnie: znalazłem własną drogę, bo wiem, że chcę ciągle szukać.

https://www.youtube.com/watch?v=pEePUdCpV4c

Ważną częścią twojej artystycznej działalności jest zespół Backspace czyli duet ze skrzypkiem Łukaszem Czekałą. Skrzypce i akordeon to znowu dość nietuzinkowe połączenie. Jak do tego doszło, że zaiskrzyło między wami?

Połączenie dość nietuzinkowe i popularne zarazem. Skrzypce i akordeon mogą się źle kojarzyć (śmiech). Łukasz gra na skrzypcach, tak jak żaden skrzypek w tym kraju.  Myślę, że zaiskrzyło bo mamy podobne spojrzenie na muzykę, przykładamy dużą wagę do samego brzmienia i jak najlepszych warunków na scenie. Muzyka elektroakustyczna ma to do siebie, że każdy błąd nagłośnienia, zły sprzęt będzie powodował, iż publiczność nie odbierze naszej muzyki w taki sposób, jak my byśmy chcieli. Mówię tutaj o stronie czysto technicznej. Jeżeli chodzi natomiast o stronę artystyczną to po wielu próbach, rozmowach doszliśmy do wniosku, że najlepiej gra nam się wtedy, gdy… nie wiemy co zagramy. Mimo kilkuletniej już współpracy ciągle się zaskakujemy, ciągle tworzymy niewiadomą, a przez to nasze koncerty nie są zwykłą, powtarzalną pracą. Cały czas idziemy przed siebie i – jak to ujął Łukasz w jednym z wywiadów – „jesteśmy w połowie drogi” (śmiech).

W lipcu ukazał się wasz album AD_DA. Został jednak nagrany nie w duecie, ale w trio, z gościnnym udziałem Marcina Alberta Steczkowskiego na kornecie. Skąd pomysł, by dialog skrzypiec i akordeonu ubawić instrumentem dętym?

Marcina Alberta Steczkowskiego poznaliśmy na jednym ze spotkań Warsaw Improvisers Orchestra, spodobała nam się jego gra i pojawił się pomysł na wspólne niezobowiązujące live session. W lipcu 2015 roku zagraliśmy we trójkę 57. minutową improwizowaną sesję. Zmiksowany i zmasterowany materiał trafił następnie na półkę i tak sobie leżał. Jako, że nie jesteśmy fanami fonografii, nie mieliśmy żadnego ciśnienia, aby zapis tej sesji ukazał się w postaci płyty. Zdecydował tu trochę przypadek: wysłałem nagrania do Jána Sudziny, szefa wytwórni Hevhetia, a on postanowił je wydać. Zatem materiał ukazał się teraz, ale został zarejestrowany ponad 4 lata temu. Zdążyliśmy zagrać krótką trasę promującą album, jednak koncerty są zupełnie inne niż płyta. Kompletny odlot, jedynym stałym elementem są ci sami muzycy (śmiech).

 Jesteś świeżo po koncercie w Chinach. Jak to się stało, że w połowie października wylądowałeś w Państwie Środka?

Całkiem zwyczajnie, po prostu wysłałem maila ze swoimi materiałami do organizatorów Oct-Loft Jazz Festival w Shenzhen. Spodobały się i mnie zaprosili do zagrania solowego koncertu podczas festiwalu. Miałem pełen komfort na scenie i jedyne co musiałem to zagrać. Set trwał 45 minut, nie pamiętam kompletnie co grałem (śmiech). Podobało mi się skupienie wśród publiczności, nie było jakiegoś ślepego zachwytu i wiwatu, bo ta muzyka tego nie wymaga. Na pewno dla tych ludzi było to zderzenie z czymś nowym. Nie uważam że publiczność chińska szczególnie czymś się wyróżnia. Po prostu są na świecie ludzie lubiący taką muzykę, albo nie.

Czyli zorganizowałeś sobie ten koncert w zasadzie sam…

Bardzo mi się podobają tego typu sytuacje, bo w przeciwieństwie do większości festiwali w Polsce jedynym kryterium jest muzyka. Za granicą i tak kompletnie nikt mnie nie zna, więc to jest jedyna opcja weryfikacji. Za dodatkowy atut mojego wyjazdu uważam fakt, że mój koncert nie był organizowany przez żaden polski cykl muzyczny współpracujący z Chinami, co dało jeszcze lepsze efekty w bezpośrednim kontakcie z organizatorami.

Czyżbyś wbijał szpilę polskim organizatorom?

Tak jak wspomniałem, z mojego doświadczenia wynika, że organizatorzy poza Polską różnią się przede wszystkim tym, iż priorytetowym kryterium jest dla nich muzyka. Myślę, że relacja jest wtedy prosta, klarowna i nie ma kręcenia w stylu odpowiedzi „może”, lub „zobaczymy”. Również z zagranicy wielokrotnie zdarzało mi się dostawać odpowiedź, że festiwal nie jest zainteresowany, ale była to informacja szybka i konkretna, co jak najbardziej mi odpowiada i nie mam z tym problemu. Nie uważam, że moja muzyka musi się podobać każdemu.