Słowem roku 2020 (póki co) jest „ZENEK”. Wszyscy mówią i piszą o Zenku, więc i ja. Zenek nikomu się nie podoba, dlatego jego występ w noc sylwestrową oglądało 8 milionów ludzi: wiadomo, dla beki. Zaraz potem wrócili przecież do Chopina i Rimskiego-Korsakowa.
Nie chce mi się już pisać o tym, że disco-polo to nie muzyka, tylko rytmiczne zjawisko socjologiczne. Że zaistniało dużo wcześniej niż na początku lat 90-tych (w innej co prawda, niedyskietkowej formie – pan Janusz Laskowski miał tu swój udział, a i „Tercet Egzotyczny”). Że swoje bliźniacze odpowiedniki ma na Ukrainie, Białorusi czy w Rosji – jest więc pewnie jakąś cechą Słowiańszczyzny (ale kiedy trafię w TV na śpiewki niemieckich volkszespołów, to nie wiem, co gorsze…). Że wkurza mnie, kiedy panowie z komercyjnych rozgłośni nabijają się z Zenka, a potem przez 24 godziny puszczają numery, które od disco-polo różnią się tylko lepszą produkcją, bardziej zagmatwanym tekstem o straconej miłości i zupełnym brakiem walorów melodycznych. Że denerwuje mnie także to, iż pseudo-dyskusja o Zenku jest tylko i wyłącznie okazją do wylania kolejnej porcji nienawiści na „pisowskie bydło” przez „światłych Europejczyków” (Martyniuk wlazł do opery! Takie benefisy to wy se, chamy, w remizach róbcie! I jeszcze film o nim kręcą, a o przyszłym nobliście w dziedzinie ekonomii Panu Profesorze Leszku Balcerowiczu dotąd filmu nie ma!).
O tym wszystkim nie będę pisał. Ale napiszę, że pan Zenek to dobry człowiek. Skąd wiem? Raz w życiu bardzo mi pomógł, choć absolutnie nie musiał – kiedyś opowiem. A jak mówił święty Jan od Krzyża: Pod wieczór życia będą cię sądzić z miłości, a nie z tego, czy grałeś albo słuchałeś disco-polo.