Dźwięk sopli bardzo zaskoczył Dawida. Był przekonany, że raczej dzwoni mu w uszach. Pomyślał nawet, że przez samotność zaczął dziczeć.
Dziki pingwin, to bardzo egzotycznie brzmi, pomyślał. Określenie najwyraźniej mu się spodobało, gdyż po raz pierwszy od jakiegoś czasu radośnie wykrzywił dziób. Po chwili znów spochmurniał. Przygnębiony przechodził niedaleko zimowego ogrodu i potknął się o puchatą kulę śniegu. Zdenerwowany podniósł ją i miał zamiar rzucić w najbliższe drzewo. Gdy tylko wyciągnął po nią skrzydło okazało się, że to wcale nie śnieżka lecz Pusia, tak zdecydowanie, była to przytulanka, którą zgubiła Isia. Zaciekawiony podniósł pluszową, zgrabną foczkę.
– Ojej, aleś ty piękna. Gdybyś była prawdziwą foczką poślubiłbym ciebie od razu. Przyznam szczerze, że jestem najlepszą partią w okolicy. – Rzekł do Pusi podekscytowany pingwin.
Gdzieś z oddali dobiegła go kolęda „Cicha noc” śpiewana przez małe elfy. Przez moment, jak w letargu, stał zasłuchany i nawet cichuteńko nucił. Zamyślił się i zaczął marzyć. Wyobrażał sobie, że właśnie jest panem domu wielkiego Mike’a, a zaledwie przed sekundą znaleziona foczka zalotnie podaje mu puszkę sardynek na śniadanie i czule gładzi jego dziób przed wyjściem do fabryki, której jest prezesem.
– Ach. – Rozckliwił się pingwin i potrząsnął głową. – Ogarnij się Dawidzie, przestań się rozckliwiać. – Mówił sam do siebie, wędrując przez polanę i spoglądając w pięknie rozgwieżdżone niebo i wspominał.
Przypomniał sobie, jak matula tuliła go do piersi i całowała w czoło zawsze przed zaśnięciem. W głowie układały się slajdy wspomnień w dokumentalny film z ostatnich wspólnych świąt z rodziną. Usłyszał „White Christmas”, piosenkę, którą matka „katowała” ich co roku, kiedy właśnie zbliżały się święta. Tym razem melodia wydała się całkiem sympatyczna i znośna dla jego uszu. Nawet natchnęła go do tego stopnia, że zamykając swoje oczy dojrzał, oczami wyobraźni, pięknie biało zaszroniony ogród rodziców, babcię przynoszącą karpia po żydowsku i braci, którzy kłócili się w salonie standardowo o telewizor. A on? A on spokojnie, nie zwracając uwagi na domowników, ani na to, co się dzieje dookoła, stoi przy oknie i obserwuje lot puszystych płatków śniegu i nasłuchuje srogiego tonu skrzypiących sopli zwisających z dachu. Obraz za oknem wydawał się prawdziwie baśniowy, a Dawid najbardziej w świecie uwielbiał baśnie i często uciekał w świat wykreowany przez swoją wyobraźnię.
Dom wypełniony kolażem zapachów ciast, smażonych ryb, bigosu, pierogów, zupy grzybowej, kompotu z suszu i pieczonego mięsiwa. Dom tętnił głosem coraz to większej ilości pojawiających się gości: babcie, wujkowie, ciotki, kuzyni et cetera. I ta bezlitosna chwila zniecierpliwienia w oczekiwaniu na rozpakowanie prezentów. Tak, prezenty, któż ich nie lubi, prawda? To dopiero adrenalina. Po chwili dochodzi do niego głos taty, który właśnie krzyczał na Tomka, za zjedzenie cukierków z choinki i wyrzucenie papierków za kanapę. Dawid bardzo zatęsknił za domem. Ocknął się na moment i poczuł przeraźliwy dotyk chłodu. Jego zmęczone oczy poddały się i zamknęły się ponownie. Upadł pod niską i krępą w gałęziach sosną, ułożył się możliwie najwygodniej, przytulił pluszową foczkę i zasnął. Jedyny zapach jaki mu towarzyszył, to zapach igliwia i nie kojarzył się wcale z zapachem świątecznej choinki, lecz z klozetową kostką w rodzinnej toalecie.
Gdy tylko zasnął przyśniła mu się mama, więc wtulił w siebie pluszową foczkę jeszcze mocniej, mając wrażenie, że tuli się do swojej ukochanej mamusi, za którą tęskni bardziej niż ktokolwiek i kiedykolwiek. W końcu był maminsynkiem. Spało mu się miło i ciepło pomimo, że zasnął w pościeli śniegu i sosnowych igieł. Tak długo jak srebrny glob nie ustąpił miejsca złotemu globowi Dawid śnił rodzinne sny. Do chwili, kiedy słońce zaczęło odbijać swoje promienie w śniegu rażąc pingwina w ślipia. Wstał, otrzepał swój czarno-biały frak ze sterty śniegu i sosnowych igieł, i ruszył naprzód do swojego igloo, które zbudował sobie ze zmarzniętych brył śnieżnych. Szedł tuż u podnóża lodowej góry, co chwila spuszczając wzrok lub wykręcając głowę przez namolnie świecące w niego słońce. Gdy odwracał się, co i rusz, z dala dojrzał dziwną jamę wyścieloną gałęziami drzew. Zaciekawiony próbował się wspiąć na szczyt, by zaspokoić swą ciekawość, czy przez przypadek nie ma tam niczego cennego. Zwinnie wspinał się po śliskiej i stromej oblodzonej wyżynie. Gdy już prawie był na szczycie, ześliznął się i upadł na kuper.
To jednak nie powstrzymało głodu ciekawości Dawida i z wrodzonym uporem, skrupulatnie, próbował dalej. Wpadł na genialny pomysł wykuwając swym dziobem w lodowych skałach dziury gdzie mógł włożyć swoje płetwy lub przytrzymać się skrzydłem. Cwanym, lecz bolesnym, sposobem pingwinowi udało się wgramolić do groty u szczytu lodowej góry. Ku jego zdziwieniu, nie znalazł tam żadnych drogocennych przedmiotów. Nie mógł uwierzyć, że wspinał się tak uparcie po nic. Zaczął przeszukiwać jaskinię rozrzucając i przekopując gałęzie, które były ułożone w okrągłym stosie, tak jakby były przygotowane na ognisko. Zastanawiał się czy ktoś tu przypadkiem nie mieszka, lecz nic a nic nie bał się. Porozrzucał gałęzie po całej jaskini. Pod stosem leżało wielkie jajo w kolorze grafitowym, o nieregularnych kształtach z mozaikowym wzorem w odcieniach złota. Skorupa miała strukturę jakby odcisnął się na niej grad.
– A jednak! Jest tu coś złotego. – Uśmiechnął się w myślach.
Złapał jajo i zaczął powoli, i ostrożnie wycofywać się z lodowej groty. Szedł tyłem do wyjścia. Teraz zaczął się trochę obawiać. Zdawał sobie sprawę, że zabrał coś, co nie należy do niego. Pech chciał, że Dawid pośliznął się u progu jaskini i, wraz z jajem, zaczął staczać się z wysokiej, lodowej góry mimowolnie obijając siebie i jajko. Upadł na miękki dywan puchatego śniegu. Z pewnością było to szczęśliwe lądowanie. Kto wie, jakby to mogło się skończyć. Gdy obolały pingwin rozckliwiał się nad sobą, jajko, które sturlało się razem z nim, leżąc trzy metry dalej, zaczęło dziwnie drgać i podskakiwać. Dawid otworzył szeroko dziób ze zdziwienia. Nie dowierzał własnym oczom, więc przetarł je kilkakrotnie, by upewnić się czy wzrok go nie myli. Jajo zaczęło pękać, a wzrok pingwina nie mógł go mylić. Z dziwnego jaja zaczęły wystawać potężne łapy, jak na pisklę, i dziwny cienki, długi jak sznur, ogon zakończony chwostem niczym pędzel malarski. Zdziwienie Dawida przybierało na sile. Pomyślał, że to jakieś omamy. Podskakujące, grafitowo-złote jajo na łapach dzikiego kocura i z ogonem.
– Hm, normalne pisklę toto nie jest i smok też raczej nie. No, bo ogon nie taki jak widziałem na ilustracjach w baśniach, które czytał mi tato. – Głośno myślał.
Jajo zaczęło pękać w kilku innych miejscach i po chwili Dawid ujrzał silne, rozpięte szeroko skrzydła, a po chwili wynurzył się, z resztek skorupy, także łeb z ogromnymi, słodkimi oczyma i pomarańczowym dziobem skrzeczącym radośnie.
– Już chyba rozumiem co znaczy odmieniec. – Powiedział do stworzenia zaskoczony Dawid.
Dziwny stwór otrzepał się ze szczątek skorupy i podbiegł do pingwina przytulając się do niego i głośno skrzecząc.
– Wygląda na to, że zostałem ojcem zanim znalazłem żonę. – Uśmiechnął się do małego stwora, który miał zad, ogon i dwie łapy lwa, a od połowy tułowia był z pewnością drapieżnym ptakiem i chyba nawet orłem, którego wcześniej widział jedynie na godle wiszącym w jego szkolnej klasie.
Stworek przekomicznie podskakiwał, jakby chciał okazać swą radość. Wstali oboje i ruszyli przed siebie, na horyzoncie pojawił się śnieżny dom Dawida.
– Chodź młody do domu, pewnie jesteś głodny. Tatuś zaopiekuje się tobą, będzie fajnie, zobaczysz. O, spójrz mam dla ciebie prezent. –
Wyciągnął ze swojej torby foczkę i podarował ją stworkowi, który zaczął radośnie podskakiwać na swoich dwóch, niezdarnych jeszcze, lwich łapach skrzecząc jak zmutowane pisklę. Dawid szedł przed siebie, odwracając co chwila wzrok, lecz już nie dlatego, że raziły go promienie słoneczne, gdyż dochodził wieczór. Bał się, że zgubi swoje pisklę, swoje dziwne tamagoczi. Pierwszy raz w życiu poczuł się prawdziwie odpowiedzialny za kogoś i z tego powodu rozpierała go duma.