Tymczasem w chatce leśne zwierzęta i kobiety elfy dbały, by Mike wrócił do zdrowia i odzyskał zmysły. Od kiedy Dawid uciekł z kryształową kulą jest nie do życia. Jego zatroskana mina wyrażała wszystkie zmartwienia świata. Takiego wyrazu twarzy dotychczas nie znał nikt w całym Santa City. Pani Bożenka ugotowała jego ulubioną zupę borowikową, ale stary łasuch nawet nie spojrzał na miskę, choć zapach z pewnością wodził go za nos.
– To może różana konfitura? – Wiewiórka wepchnęła łapę do słoja i wysmarowała usta Mike’a. Oblizał się łapczywie, lecz była to jedyna reakcja na jaką było go teraz stać. Praca w fabryce wrzała, a prezes nie pojawił się w niej już od tygodnia. Nie interesował się ani fabryką, ani domem. Nie miał teraz głowy do niczego. Mieszkańcy, zżyci z Wielkim Mikem, nie opuszczali go w tym trudnym okresie życia. Byli jego jedyną rodziną, całkiem sporą gromadą oddanych przyjaciół. Codziennie chodzili na zwiady w góry, by wypatrywać powrotu dzieci.

Atmosfera była tak gęsta i przykra, że nikt nawet nie myślał o zabawie na lodowisku.
– Na pewno ci zimno. – Rzekł elf Henio, który właśnie pełnił dyżur przy kominku. Nakładł drewek, podłożył ogień i wsunął staruszkowi kubek gorącej czekolady w zesztywniałą, zimną dłoń. W tajemnicy przed wiewiórką dolał do czekolady trochę rumu. – Wypij. – Szepnął mu do ucha. – Z pewnością dobrze ci to zrobi.
Twarz Mike’a była blada, a spojrzenie obojętne. Przestał odczuwać ciepło i zimno, radość czy smutek, śmiech czy płacz, wszystko było mu jedno. Wgapiony w okno oczekiwał najgorszego.

Na zewnątrz zrobiło się już ciemno, a zmęczone, czerwone słońce zastąpiła wielka, srebrna kula księżyca. Z pewnością była to pełnia. Śnieg krążył w powietrzu pod postacią wielkich, puchatych i mokrych płatków. Wydawał się lekki, piękny i miły w dotyku, ale w rezultacie to tylko mokry, zimny śnieg. Prócz niego wszystko inne zdawało się pozostawać w bezruchu. Nawet wiatr ucichł.
Sanie z dziećmi zbliżały się do Santa City. Została jedynie przeprawa przez bardzo strome zbocza lodowych gór. Ledwo wjechali na wzgórze i sanie ustały. Pył przestał działać. Anielka sięgnęła do słoja, który świecił pustką. Najwyraźniej skończył się.

– Mam złą wiadomość Kondziu. Dalej musisz sam pociągnąć sanie. – Oświadczyła Anielka.
– Spoko, luzik. Już niedaleko, dam radę jeśli ten leniwy misiek zejdzie z sań i zacznie je pchać. – Skomentował sarkastycznie Kondzio.
– Leniwy? Chyba dawno nie dostałeś kopa w zad. – Zdenerwował się niedźwiedź polarny, sadząc siarczystego kopniaka w sam środek reniferowego zadu.
– Przestańcie natychmiast! Czas ucieka – Uspokajając ich, chłopiec wyskoczył z sań i razem z miśkiem pchał sanie na stromą górę.
W mroku, pięknie oświetlone, sanie przykuły uwagę szarych, wygłodniałych wilków, które zamieszkiwały góry, bo tam łatwiej im było zdobyć jakiekolwiek pożywienie. Okrążyły sanie i przeraźliwie zaczęły wyć i ujadać.
– Auuuuu! Wolf, wolf. – Wycie i ujadanie wilków dochodziło do nich z każdej strony nastawionych czujnie uszu. Dziewczynki bardzo się wystraszyły i zaczęły płakać.
– Zostańcie w saniach. – Zarządził Tomcio. – Już prawie mamy z górki. Na moją komendę odpychamy sanie i wskakujemy do środka. – Maksowi wyszeptał do ucha. – Gotów? Teraz!
Maks z Tomkiem pchnęli sanie z całych sił. W tej samej chwili, w wyniku gwałtownego ruchu, wysypały się z kieszeni futra Emi perłowe kulki, które skrupulatnie zbierała za każdym razem kiedy renifer ronił łzy. A że miał kilka okazji do tego, nazbierała ich sporą garść. Wilki, które biegły za nimi, a także te które nadciągały z obrzeży, pokracznie potknęły się w pędzie o perłowe kulki i kolejno staczały się z góry jak lawina śniegu. Przywódca wilków, który próbował zaskoczyć dzieci od frontu, został rozjechany przez pędzące, niczym błyskawica, sanie. Totalnie zmiażdżone łapy uniemożliwiły basiorowi jakąkolwiek dalszą wędrówkę.
– Nie pozwólcie im uciec gamonie, dalej! Za nimi! – Basior warczał i ujadał na stado wilków.
Powtórzył rozkaz jeszcze kilka razy nim zauważył, że został zupełnie sam. Próbował umknąć w las, zostawiając na śniegu, jak na białej kartce papieru, krwawe plamy swoich zmiażdżonych łap. Doczołgał się do najbliższego krzaka i zaczął starannie wylizywać rany.

Sanie mknęły z zawrotną prędkością ciągnąc za sobą Kondzia na uprzęży. Nikt nie był w stanie ich zatrzymać. Na drodze, nagle, stanął ogromny, pękaty dąb. Sanie sunęły prosto na drzewo. Jeden z wilków, z ogromnego pędu, wskoczył do sań i zmienił, niechybnie, ich kierunek jazdy. Chłopiec wcisnął wilkowi na głowę plecak i złapał za jego ogon. Zakręcił, rozhuśtał i rzucił nim prosto w pękaty dąb, oni zaś sami wylądowali w wielkiej zaspie śniegu. Maks, wraz z niedźwiedziem, wykaraskał sanie ze śnieżnego nasypu i otrzepali się z resztek białego, wilgotnego i nieprzyjemnie zimnego puchu. Stado wilków leżało u podnóża góry z zachodniej strony wzniesienia i dało się słyszeć ich przeraźliwy jęk spowodowany zapewne ranami, których doznali w ataku na dzielną gromadę dzieciaków, renifera i polarnego niedźwiedzia. Wędrowcy zbliżali się do zimowego ogrodu w Santa City.

Mike właśnie kończył dopijać gorącą czekoladę z rumem i zdawać by się mogło, że jego twarz znów nabierała rumieńców. To zapewne zasługa rumu, lecz u mieszkańców Santa City zatliła się właśnie iskierka nadziei, że ich poczciwy staruszek powraca do życia, choć przecież wcale nie umarł. Jego serce po prostu zastygło na nieznośnie długą chwilę. Stał w oknie, skromnie uchylając firankę, jakby przeczuwał, że nadchodzą
wieści. Ujrzał białą sowę. Naturalnie był to Biały Jaś. Puchacz, który dostarczał listy do Santa City i do Podziemnej Poczty w Gdańsku. Tylko nieliczni wiedzieli o tej tajemniczej instytucji. Mike, podekscytowany, podskoczył w euforii i klasnął stopami. Domyślił się bowiem, że Jasiek przynosi dobre wieści, a były one lepsze niż staruch, by się spodziewał. Tuż za Białym Jaśkiem nadciągała zgraja ukochanych dzieciaków, przed którymi była niezwykle ważna i ciężka misja do spełnienia, a za którymi usychał z tęsknoty przez wiele dni. Kondzio, ujrzawszy z dala fragment rezydencji, przyśpieszył kroku radośnie podśpiewując: Jingle bells, jingle bells Jingle all the way Oh, what fun it is to ride In a one deer open sleigh.

Śpiewał coraz głośniej i głośniej, dopóki Mike nie wybiegł im na przywitanie z równie głośnym:
– Ho, ho, ho. Kogo to moje stare, zmęczone lecz szczęśliwe oczy widzą?
Kondzio, z Anielką na grzbiecie, zbliżył się do furtki ciągnąc za sobą sanie z dziećmi i misiem polarnym. Jak tylko przekroczyli próg furtki, z sopelkowego płotu zaczął rozbrzmiewać krystaliczny dźwięk sopli unoszący się po całym Santa City. Sikorki i wróble obleciały teren dzieląc się dobrymi wieściami z mieszkańcami folwarku i okolic.
Dziewczynki, zupełnie niezwyczajne tak niskich temperatur, wsłuchane w piękną, czystą i krystaliczną melodię sopli poczuły, że właściwie one też, lada moment, zmienią się w te lodowe cymbałki. Baśka otworzyła drzwi na oścież i zaprosiła dzieci do chaty. Już w progu chatki odezwało się dobrze znane burczenie dobiegające z brzucha niedźwiedzia, który był strasznym łakomczuchem.
– Niech was wyściskam. – Baśka rzuciła się do uścisków i obcałowywania.
Dzieciom wcale to nie przeszkadzało. Bardzo tęskniły za odrobiną ciepła, a teraz poczuły się jak w objęciach prawdziwej, energetycznej pompy. Nie zdawały sobie sprawy ile energii i radości może zafundować taki miły, prosty, spontaniczny gest.
– Witajcie w domu. Wiedziałem, że nie zawiedziecie poczciwego starucha. – Wymamrotał Mike przez łzy wzruszenia, które nieśmiało kapnęły z jego oczu. – A więc sprowadziliście świąteczne duchy?

– Duchy? Przecież my jeszcze żyjemy, choć sama się dziwię, jak to możliwe. – Odpyskowała najwidoczniej zirytowana Emi.
– To oczywiste, że anioł stróż nad wami czuwał. – Uśmiechnęła się wiewióra głaszcząc starszą z sióstr po głowie.
Staruszek, by załagodzić sytuację, szybko wtrącił uśmiechając się i gładząc swój bujny, platynowy zarost rumianej twarzy.
– Wejdźcie do salonu, rozgośćcie się i ogrzejcie przy kominku. Za wami szmat drogi, a przed wami do wykonania jeszcze, można by rzec, międzynarodowa misja pokojowa.
– Misja? Co to znaczy misja? – Dociekała mała Isia, ale wydawało się, że nikt nie raczył zwrócić uwagi na jej dociekliwość.
Monika, z natury, była bardzo ciekawskim dzieckiem i zazwyczaj zadawała mnóstwo pytań wpędzając w niezłe zakłopotanie wypytywane przez nią osoby. Tylko mama miała w sobie tyle cierpliwości, by znieść wszystkie niepotrzebne pytania, choć brakowało jej czasem wiedzy, gdyż Isia chciała wiedzieć absolutnie wszystko w jednej chwili i nie znała łaski, więc gdy zadała pytanie nie oczekiwała jednoznacznej odpowiedzi lecz zdecydowanie pełnego wywodu.

W całym domu unosił się wspaniały zapach zupy borowikowej. Pachniało tak cudownie, że brzuchy dzieci same upomniały się o ich napełnienie werblując na ich żołądkach. W końcu prawie nic nie jedli od bardzo dawna. Baśka w podskokach podawała na stół coraz to lepsze i bardziej aromatyczne potrawy. Kondziowi i Tomciowi przypomniał się dzień kiedy to, po raz pierwszy, zawitali do rezydencji Mike’a. Isia, bardzo pochłonięta łapczywym jedzeniem, zupełnie nie zauważyła, że zgubiła swoją przytulankę, pluszową foczkę Pusię. Cała gromadka dzieci, z każdą łyżką zupy, nabierała sił. Był to miły i wzruszający widok zarówno dla staruszka, jak i gospodyni Basieńki. Z radia poleciała piosenka Johna Haiat’a „Have a little faith in me” i Mike znów się wzruszył. Przypomniał sobie bowiem głodne dzieci, które razem z nim wychowywały się w bidulu. Dyskretnie otarł mokry od łez nos, udając katar, ale Barbara znała go tak dobrze, że przed nią nie dało się nic ukryć. Podała Mike’owi, ukradkiem pod stołem, chusteczkę. Staruszek smarknął ile sił w płucach, otarł łzy i rzekł do małolatów.
– Częstujcie się. Czym chata bogata. Najedzcie się do syta, a rano wspólnie zastanowimy się jak odzyskać kryształową kulę i uratować święta i świat przed utratą miłości. Życzę wam miłych snów i zasłużonego odpoczynku, idę zlegnąć do swojej sypialni.

Mike szykował się do odejścia, gdy Emilka nieśmiało spytała ze skomlącym wzrokiem.
– Czy opowiesz nam jakąś ciekawą historyjkę na dobranoc? Proszę.
– Tak, tak prosimy. – Wtórował Tomcio z Kondziem i po chwili zaczęły prosić także Isia, Emi i Maks. – Prosimy, opowiedz nam jakąś piękną baśń, albo jakąś ciekawą opowiastkę.

Mike przez chwilę przekomarzał się z dziećmi, choć w sercu poczuł ogromną przyjemność, że brakowało im jego opowieści. Zwrócił się do Isi.
– Jesteś tutaj moim najbardziej uroczym gościem i z racji tego, że jesteś najmniejsza opowiem bajkę jaką tylko zechcesz. Mogę stworzyć dla ciebie nawet zupełnie nową bajkę. Hm, co ty na to, ślicznotko?
– A przeczytasz mi staruszku, taką książkę jaką mama zawsze czytała kiedy zbliżały się święta?
– Jeśli tylko dowiem się jaki tytuł nosi ta książka z ogromną chęcią sprawdzę, czy mam ją w swojej bibliotece. – Odpowiedział zaskoczony Mike.
– Kiedy zbliżają się święta mama, co roku, czyta nam fragment Biblii świętej. Ten o tym jak Marii objawił się anioł Gabriel, aż do momentu narodzin Jezusa i odwiedzin trzech króli. – Pośpiesznie wytłumaczył Maks.
– Myślę, że w mojej bibliotece nie znajdziecie tej książki…
Zanim Mike dokończył zdanie, miny dzieci strasznie posmutniały.
– Myślę, że znajdziecie ją na szafce nocnej w mojej sypialni. – Mike dokończył wypowiedź. – Maks, czy mogę poprosić cię o jej przyniesienie?
– Jasne. – Odrzekł zmęczony chłopiec.
– Ja, od dziecka, robię dokładnie tak, jak wasza droga mama. – Wyszeptał starzec Maksowi na ucho i wtedy chłopiec, w podskokach, pobiegł po księgę. „Maryjo, znalazłaś łaskę u Pana. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i zostanie nazwany Synem Najwyższego, a Pan da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Królestwu Jego nie będzie końca.” (Łk., 1, 30-33)