Kawa. Zimna, gorzka.
Na każde twoje dzień dobry, brakuje mi powietrza. By odpowiedzieć, muszę zaczerpnąć dwa głębokie hausty.
Zamykając oczy, jak mantrę, powtarzam.
Tak. To będzie dobry dzień.
Patrzysz wtedy na mnie, jak na dzieło sztuki. Podziwiasz. Jednak wiedz – zupełnie mnie nie rozumiesz. Wszyscy mówią, piękna ta miłość. Dziwne. Niby dajesz wszystko, ukrywając w dłoniach kamienie. To w nich zaklęte postacie. Codziennie inną się objawiasz.
Ciepło – zimno.
Cholerny hipokryto, nałykasz się tabletek i mówisz, że nie możesz. Gonisz jak sukę. A gdy odpływam w odmiennych stanach świadomości, sprowadzasz na ziemię. By podać ci tę pieprzoną zupę, która i tak pewnie za słona.
Jakoś przełykam ten dzień. Epinefrynę podano.
Jeśli już mnie dotykasz, za każdym razem boli szpik. Coraz mniej mnie. Pamiętam babkę na jakiś zdjęciach, chyba nie najlepszych. Obie jak półprzeźroczysty listek. Wyłączasz mnie na chwilę, po czym wracam. Nie krępuj się. I tak ci kiedyś umrę. Wraz z tym całym smutkiem.
Dobrze że już wieczór.
Oddycham.