Analogiczna akcja wyborcza miała miejsce w macierzystej szkole Belfra. Tam – podobnie jak w drugiej gimbazie – uczniowie byli pewni, że odniesie on bezkonkurencyjne zwycięstwo. Wyniki jednak były (nie)zaskakujące. Wygrała bowiem – jak zawsze – opiekunka szkolnego samorządu.
Co ciekawe, wielu nauczycieli „kibicowało” młodemu historykowi, wyrażając te samą pewność (czy raczej nadzieję), że ich najmłodszy kolega zwycięży w tym starciu. Dowodem na to była krótka rozmowa na pustym korytarzu, w którą wciągnęła Belfra jego dawna nauczycielka.
– No i jak Marcin – zwróciła się doń z pełną nadziei ekscytacją – wygrałeś?
– Niestety nie…
– Tylko nie mów, że ta suka znów wygrała?!
– Nic już nie mówię…
– A w ogóle ktoś z samorządu liczył głosy, czy tylko ona?
Na to pytanie historyk nie znał odpowiedzi. Faktem jednak było, że po zeszłorocznych wyborach kilka osób z samorządu doniosło mu o wynikach jeszcze przed ich oficjalnym ogłoszeniem. W tym zaś – nie…
* * *
Żeby zrozumieć niechęć grona pedagogicznego do niekwestionowanej zwyciężczyni tego typu wyborów, należy wspomnieć o metodach, które prowadziły ją do wygranej. Wygranej, która zdawała się być podstawowym celem jej pracy w szkole, a dla której starała się przypodobać uczniom na wszelkie sposoby. Niektóre z nich nawet godziły w rzetelność tejże pracy. Chodzi tu głównie o wielokrotnie udowodnione zawyżanie ocen uczniom; o wykłócanie się o lepsze oceny dla nich u innych nauczycieli.; oto, że tego typu pokazowe zabiegi miały miejsce na korytarzu, przy uczniach – nie zaś w zaciszu jakiejś sali – podważając autorytet nauczycieli; o wyjawianie delikatnych tematów poruszanych w pokoju nauczycielskim. Tutaj, prócz spraw natury merytorycznej, pojawiają się problemy interpersonalne.
Niemal flagową metodą w zjednywaniu sobie uczniów było organizowanie wycieczek. Nie stanowiłoby to niczego zdrożnego, gdyby nie sposób w jaki owo organizowanie się odbywało. Dochodziło bowiem do częstego „podkradania klasy” jakiemuś wychowawcy, albo – pomysłu na jakąś wyprawę. Polegało to na werbowaniu na wycieczkę uczniów, bez wiedzy wychowawcy, który często nie był nawet na takowy wyjazd zabierany (w charakterze opiekuna). W ten sposób klasa wyczerpywała limit wycieczek, a wychowawca jawił się, jako ponurak, nie mający zamiaru nijak urozmaicać edukacji, czy spędzać czasu z własnymi uczniami. Co zaś się tyczy podprowadzania pomysłów, polegało ono, na planach zorganizowania jakiejś wyprawy w to samo miejsce i w tym samym czasie, w którym miała odbyć się inna – proponowana przez jakiegoś nauczyciela. Przy tej okazji opiekunka samorządu nie omieszkiwała wspomnieć uczniom, że jej wycieczka będzie tańsza i fajniejsza. Owe cele osiągała zazwyczaj wybierając np. wizytę w kinie, zamiast w teatrze i/lub w „Maku”, miast w muzeum. Co do „ufajnienia” wycieczek, to niektórzy absolwenci wspominali, że podczas takich wyjazdów, rzeczona nauczycielka kupowała nawet alkohol swym uczniom… Bo czego się nie robi dla ocieplenia relacji ucznia z nauczycielem?
Jeśli ktoś zastanawia się, jak to możliwe, iż takie zachowanie uchodziło jej płazem, to trzeba wiedzieć, że na powodzenie tego typu działalności złożyło się kilka czynników. Primo – pozostała część ciała pedagogicznego, nie miała zamiaru zniżać się do poziomu swej koleżanki (tym bardziej, że nie odczuwała takiego parcia na osiągnięcie tytułu „ulubionego”), więc ograniczała się do oprotestowywania co bardziej rażących nieprawidłowości. Secundo – uczniowie (i będący pod ich wpływem rodzice) stali za nią murem; dopiero po ukończeniu szkoły uświadamiając sobie szkodliwość takiego postępowania i dyskretnie wyjawiając kontrowersyjne szczegóły. No i tertio – denuncjowanie. Tak jest, nasza bohaterka niemal co przerwę biegała do dyrektorskiego gabinetu, obrabiając swym koleżankom i kolegom d… dolne części pleców. Pracownice sekretariatu nie raz z niesmakiem wspominały, że często rozważały wyjście za drzwi, bowiem opiekunka samorządu nawet nie kryła się ze swoimi nowinami i nie zamykała za sobą wejścia do dyrekcji. Oczywiście starsi nauczyciele nie bardzo bywali dotykani ową lapidarną denuncjacją, ale Belfer… Nie raz bywał wzywany na dywanik z powodu jakichś sensacyjnych wieści o różnych sytuacjach na lekcji, docierających do dyrekcji „tajnymi” kanałami.
* * *
Na koniec trzeba wyjaśnić, że w pierwszym roku jego pracy, opiekunka samorządu utrzymywała z nim nienaganną, koleżeńską niemal zażyłość. Ba – proponowała mu nawet objęcie jej funkcji, która „przecież bardziej pasuje do nauczyciela historii i WOS-u, niż do chemika”. Wszystko zmieniło się po ówczesnym głosowaniu na ulubionego nauczyciela, w którym wygrała z nim (uczącym ledwie od pół roku) tylko trzema głosami. Kiedy więc nadszedł jego drugi rok pracy, jej podejście diametralnie się zmieniło. Już nie traktowała go jako pożytecznego, sympatycznego kolegi. Nie proponowała mu nie tylko posady opiekuna samorządu uczniowskiego, ale nawet opiekuna na organizowanych przez nią wycieczkach (poprosiła go oto dopiero po wygranym przez siebie głosowaniu). Mało tego! Rozpoczęła szeroko zakrojoną akcję propagandową. Oprócz wspomnianego denuncjowania, poczęła „obsmarowywać” go przy uczniach – podczas swoich lekcji. Wówczas przekonał się o słuszności opinii, jaką raczyli go nauczyciele w drugiej gimbazie. A mianowicie, że co prawda w jego macierzystej placówce ma nowocześniejsze wyposażenie klas i grzeczniejszych uczniów, „ale tam macie też tą Renatę… więc nie wiem, gdzie jest lepiej”.