Lato 1984 roku. Na trybunach San Paolo w Neapolu 75 tysięcy ludzi, choć w tym dniu nie ma meczu. W pewnym momencie na środku boiska pojawia się niewysoki mężczyzna z bujną czupryną. Widownia szaleje. Mężczyzna bierze do ręki mikrofon i wita przybyłych. Widownia w ekstazie. Mężczyzna bierze piłkę i po krótkiej żonglerce wykopuje wysoko. Widownia eksploduje. Oto tifosi mają nowego zbawcę, choć ten jeszcze nie zdążył założyć klubowej koszulki. Przybył Diego Maradona.

Zacierałem ręce przed obejrzeniem „Diego” Asifa Kapadii. Oczekiwałem skrupulatnie opowiedzianej historii największego piłkarza w dziejach. Nie liczyłem przy tym na nową wiedzę o bohaterze, nabytej podczas kinowej projekcji. Trudno o to po lekturze świetnej „Ręki Boga” Jimmy’ego Burnsa – biografii mocnej i dociekliwej. Spodziewałem się wycieczki po życiu Maradony, od boskiego Buenos po malowniczy Mińsk. Tymczasem reżyser wziął na tapetę lata neapolitańskie, czyniąc dzieciństwo, początki kariery w Argentynie i pobyt w Barcelonie tylko prologiem. I bardzo dobrze.

Założeniem Kapadii było ukazanie dwóch natur bohatera, ich przeplatania się, niekiedy konfrontacji. Już początek filmu sugerował, że pierwsza to „Diego”, a druga „Maradona”. Jeden człowiek – dwie osoby. Różniące się zupełnie.

Diego to człowiek rodzinny. Zawsze na pierwszym miejscu byli u niego rodzice. Powtarzał, że nigdy nie odwdzięczy im się w pełni za wszystko, co dla niego zrobili. W każdym razie starał się o to bardzo mocno. Pamiętając o biedzie, z jaką rodzina zmagała się w Argentynie, zapewniał jej godny byt odkąd tylko zaczął zarabiać konkretne pieniądze na boisku. W zasadzie utrzymywał całą familię, było to dla niego naturalne, o czym w filmie mówi jego siostra. Przyszłą żonę, Claudię, poznał jako nastolatek i związał się z nią na długie lata. Doczekali się dwóch córek.

Maradona Claudię notorycznie zdradzał, co w jednym przypadku zaowocowało narodzinami syna, którego piłkarz bardzo długo nie uznawał. Pytany wprost o ojcostwo, łgał w żywe oczy. W Neapolu dorobił się drugiej „rodziny”, którą stała się camorra. Bez skrępowania korzystał z przywilejów, jakie zapewniał klan Giuliano. Nie stanowiło dla niego problemu bycie widywanym w towarzystwie mafiosów, przez co robił durnia z prezydenta Napoli Corrado Ferlaino, odcinającego klub od półświatka. Prawdopodobnie to strach przed „przyjaciółmi” stał za chęcią odejścia Maradony z Napoli, co Kapadia dyskretnie sugeruje…

Diego radził sobie ze sławą w najlepszy możliwy sposób – na boisku. Był niezrównany. Prowadził przeciętny zespół do sukcesów, o jakich przed nim w Neapolu nawet nie marzono. Dźwigał odpowiedzialność za zespół i olbrzymie oczekiwania kibiców. „Nic innego się wtedy nie liczyło” – mówił o swoim podejściu do grania. Zresztą, nikt przed nim ani po nim nie zdominował wielkiego futbolowego turnieju w takim stopniu, jak Diego mundial w Meksyku. Spełnienie pragnień całego narodu to miara radzenia sobie ze sławą.

Maradona rozumiał sławę jako coś, dzięki czemu można pozwalać sobie na wszystko. Osiągnąwszy szczyt, zaczął uważać się za boga. Rzucił się w wir nocnego życia, z czym w parze, a raczej w triumwiracie, szły seksualna rozpusta i narkotyki. Czuł się nietykalny, mając za sobą wszechwładnych „przyjaciół”. A tak naprawdę był ich marionetką.

W tamtym czasie, co sam przyznaje, „tańczył” od niedzieli do środy, po czym rozpoczynał proces oczyszczania organizmu, żeby być w optymalnej formie na kolejny mecz. W taki sposób Diego brał na siebie wybryki Maradony…

A przecież dwoistość natury Diego Maradony znakomicie ukazał jego najbardziej pamiętny mecz! W pięćdziesiątej pierwszej minucie Maradona strzelił gola ręką („Boga”), do czego bardzo długo się nie przyznawał, a czego wtedy nie widział chyba tylko sędzia… Jest to do dzisiaj sytuacja określana największym oszustwem w historii piłki. Cztery minuty później Diego zdobył drugą bramkę po niezwykłym, olśniewającym, kosmicznym rajdzie przez pół boiska. Oglądanie tej akcji nadal, po wielokrotnym odtwarzaniu, zdumiewa! Jeden mecz, pięć minut, dwa najsłynniejsze gole, jakże różnie odbierane…

Wielkim atutem „Diego” są nieznane dotąd zdjęcia, których jest mnóstwo. Podobnie jak bliskich planów oblicza Maradony, na którym malują się radość, rozpacz, wzruszenie, niepewność, otępienie… Znakomitym zabiegiem są ujęcia z boiska – widz ma wrażenie, jakby po nim biegał, jakby mógł za moment otrzymać piłkę. Dograne odgłosy – oddechy zawodników, kopnięcia piłki, faule – jeszcze to potęgują. Kapadia skrupulatnie dobierał rozmówców, ich wypowiedzi brzmią szczerze. Film jest obiektywnym obrazem Diego Maradony. „Wyższą szkołą dokumentu”.

„Diego” oczywiście polecam, nie tylko fanom piłki, bo w gruncie rzeczy to nie jest film tylko o futbolu. To opowieść o człowieku kochanym i nienawidzonym („Za Diego poszedłbym na koniec świata, za Maradoną ani kroku” – Fernando Signorini). To historia drogi od półboga wielbionego bezwarunkowo, do zdrajcy, który ośmielił się wyeliminować reprezentację Włoch z mundialu, i to w Neapolu. To film wzruszający (mistrzostwo świata, scudetto), smutny (dołujące zatracanie się w kokainie…) i wesoły (świetna scena z ojcem i teściem przy grillu podczas Mexico’86) zarazem. To rzecz z tych, do których się wraca.