ciąg dalszy rozdziału Rebe powraca!

W dzień przyjazdu rebe brama jego dworu stoi otworem dłużej niż zwykle. Wtedy Żydzi z Radzynia, chasydzi radzyńscy, a nawet zwykli wiejscy domokrążcy zmieniają swoje zazwyczaj znoszone odzienie na szabasowe, odświętne kapoty, po czym z dumą i czubkiem palca wetkniętym za czarne pasy, krok za krokiem, nie śpiesząc się, zmierzają na cadykowy dwór. Siadają tam na ławach, albo kładą się na trawie, oczekując na przybycie rebego. Panuje uroczysta cisza, bo nikt nie śmie skalać uświęconej niemal chwili, która zaraz nastąpi.

I oto nieoczekiwanie tłum poruszony jakby podmuchem burzowego wiatru, zaczyna falować. Wszyscy opuszczając swoje dotychczasowe miejsca, biegną jak oszaleli w stronę wijącej się jak wąż ścieżki przy bramie. Ten nagły ruch wywołał stukot końskich kopyt na bruku. Wyraźnie słychać też miarowy głuchy turkot gumowych kół karety, który miesza się z odgłosem końskich kopyt. Konie pędzą jak wicher ulicą Warszawską, jak gdyby czuły, że mają do spełnienia ważną misję – wiozą wszak świątobliwego rebego, a nie zwykłego śmiertelnika. Z dumą wparowują przez otwartą bramę na podwórze i z pianą na pyskach raptownie zatrzymują się naprzeciw bet ha-midraszu, gdzie stoi rządek oczekujących Żydów.

Zalmanke zeskakuje z siedziska i rozpromieniony, odrzucając na bok lejce, biegnie do drzwiczek karety. Od tej pory będzie często zabierać rebego na popołudniowe przejażdżki przez okoliczne pola i lasy, a to oznacza dla niego większy zarobek, większą kupkę srebrnych monet w kieszeni i… jeszcze większe ilości wódki wypitej w przydrożnych karczmach.

Zalmanke szybko otwiera drzwiczki i w całej okazałości oczom zebranych ukazuje się postać cadyka. Na jego pełnej i różowej twarzy pojawia się uśmiech, który wzbudza zachwyt i uszczęśliwia oczekujących go Żydów. Rebe ma pomarszczone czoło, błyszczącą, lśniąca brodę i spogląda błękitnymi oczami na zmęczonych, nędznych małomiasteczkowych Żydów ze współczuciem i zrozumieniem. Jeszcze przez moment przywołuje w wyobraźni widoki Marienbadu, który ostatnio wizytował, gdzie przechadzają się arystokraci i dygnitarze tego świata, korzystając z dobrodziejstw tamtejszych wód. Właściwie miejsce to jest niekoszerne. Króluje tam kłujące w oczy bogactwo i obłuda kuracjuszy. Jacy malutcy, zbyt uniżeni i smutni w zestawieniu z tamtym światem wydają się ci radzyńscy Żydzi – pomyślał. Ale naraz dostrzegając swoich krewnych i przyjaciół, poczuł przypływ ciepła. Wziął głęboki oddech i zrobił pierwszy krok, przystając na schodku karety. W tym momencie cała czereda ruszyła do przodu, mając nadzieję na bliskie powitanie. Przed cadykiem wyrósł las drżących dłoni, i tych zgrubiałych, i tych żylastych. Ledwie dotknął je spiczastym paznokciem, ale muśnięcie wystarczyło, aby wywołać dreszcz podniecenia wśród zebranych, zupełnie jakby prąd elektryczny przeszył wszystkie wyciągnięte ręce. I w ten oto sposób radzyńscy Żydzi doświadczyli Szechiny[1].

cdn.

Przypis tłumacza:

[1] Szechina (hebr.) – dosł. „zadomowienie”, termin określający niecielesną obecność Boga w świecie.


Tłumaczenie z jidysz Alicja Gontarek na podstawie: Abe Danilak, Dem rabejnim hojf. Der rebe kumt! [w:] Sefer Radzin; izker –buch = Radziner izker buch, red. I. Zigelman, Tel Awiw 1957, s. 86-102.