W chwili, gdy dotykałam wagonu, ponad dwadzieścia lat po usłyszeniu o I-145, opowieść ta wydała mi się jednocześnie nieskończenie głupia i tak samo przerażająca. Gładziłam dłońmi chropowatą powierzchnię zardzewiałego metalu i wspominałam.
Maszynista był ubrany staroświecko. Poruszał się wyjątkowo dziwacznie, powoli i niezgrabnie stawiając długie, wąskie stopy. Przechadzał się po mieście, wpatrując się w ziemię i niezrozumiale bełkocząc coś do siebie. Jednak, kiedy jakiś przechodzień z niego zadrwił, Maszynista podnosił głowę i, wpatrując się w twarz nieszczęśnika, wykonywał dłonią gest zaszycia ust. Co najgorsze, w jakiś magiczny sposób faktycznie się one zszywały, nie pozwalając przechodniowi krzyczeć. Nogi natomiast same prowadziły go do wagonu, gdzie przepadał na zawsze.
Za każdym razem, kiedy jakiś uczeń nie pojawiał się w szkole więcej niż kilka dni, byliśmy przekonani, że porwał go Maszynista. Stał się on dla nas odpowiednikiem czarnej wołgi, przekazywaną z ust do ust historią tajemniczego zagrożenia, straszakiem, jakiego obraz rozpościerali przed nami rodzice, gdy zaczynało im brakować argumentów, by powstrzymać nas przed robieniem tych wszystkich głupot, jakich dopuszczają się dzieci. I-145 – wagon zabierający krnąbrne dzieci wprost do piekła był najlepszą Babą Jagą, jaką nasze matki i ojcowie mogli wymyślić.
Przyłożyłam ucho do wagonu. Żadnych odgłosów. Gdy postukałam w ścianę pięścią, odpowiedziało mi tylko nikłe echo. Musiał być więc pusty lub prawie pusty. Jeszcze raz rozejrzałam się wokół, niemal mając nadzieję, że obecność przypadkowego przechodnia powstrzyma mnie przed własną ciekawością. Wciąż byłam jednak na stacji sama. Pochyliłam się i przyjrzałam się kołom. Znajdowały się w podobnym stanie, co sam wagon – były stare i przerdzewiałe, jednak prawdopodobnie wciąż bez trudu się poruszały. Moją uwagę zwróciło jednak co innego – pomiędzy szynami rosły małe brzózki. Cienkie pieńki wyłaniały się z tego królestwa betonu, metalu i kamieni, jakby chcąc zakomunikować, że obejmują ten teren we władanie. Tor musiał być więc nieczynny lub przynajmniej używany bardzo rzadko. Może stał tu od dawna, a ja po prostu nigdy nie zwróciłam na niego uwagi. Pokręciłam głową, zaprzeczając własnym domysłom. Nie. Zauważyłabym. Na pewno bym zauważyła.
Przecież go już widziałam. 22 lata wcześniej.
Ada, moja młodsza siostra, wychodziła z domu tylko pod moją opieką. Nie przepadałam za obowiązkiem niańczenia jej, bo narażało mnie to na kontakt z dużo młodszymi (o dwa albo i trzy lata!) i sprawiało, że nie mogłam do końca skupić się na zabawie. Tamtego właśnie dnia, chcąc mieć na nią oko, usiadłam na stercie belek składowanych niedaleko stacji, obserwując rozładowywane właśnie wagony z węglem i od czasu do czasu upewniając się, że Ada bawi się swoim białym słonikiem i lalkami kilka metrów dalej. Towarzysze moich zabaw nie palili się do asystowania przy opiece nad siostrą, więc spodziewałam się wyjątkowo nudnego popołudnia. Jakżeż się myliłam. Oto bowiem, gdy odjechał skład z węglem, moim oczom ukazał się samotny wagon. Wyglądał niemal dokładnie tak jak budzący trwogę I-145. Pamiętam do uczucie do dziś. Tą dziwną mieszaninę lęku i fascynacji, jaka skłania nas do robienia tego, czego robić nam nie wolno, wiązania się z osobami, z którymi wiązać się nie powinniśmy i sięgania po substancje, po które sięgać nie możemy. Chwilę potem byłam już na bocznicy. Zachowałam jednak bezpieczną odległość kilku metrów – wystarczająco mało, bym mogła się mu dobrze przyjrzeć i wystarczająco dużo, bym zdążyła uciec.
Z przodu oznaczenie zdążyło się już niemal kompletnie złuszczyć, więc nie mogłam się upewnić, że chodzi o TEN wagon, jednak gdzieś w środku czułam, wiedziałam, że to on. Ostrożnie obeszłam go więc wokół, mając nadzieję, że może z tyłu znajdę to, czego szukałam. Niestety, tutaj również farba była już złuszczona. Przełykając ślinę, odważyłam się więc podejść do niego bliżej. Było południe pięknego, gorącego czerwca. Niedaleko mnie robotnicy rozładowywali wielkie skrzynie, na stacji pasażerowie czekali na spóźniający się pociąg. Co mogło się stać?
Wszystkie straszne historie zawsze muszą się wydarzać, kiedy jest się samemu. Najlepiej w nocy, w czasie burzy. I jesienią. Co mogło się stać? – powtarzając to sobie, podeszłam do wagonu na odległość wyciągniętej ręki. Wtedy po raz pierwszy poczułam też zapach – podobny trochę do swądu palonego plastiku. Był nieprzyjemny, nie na tyle jednak intensywny, bym się cofnęła.
Dotknęłam ściany. Przez chwilę myślałam, że teraz, teraz już na pewno coś się wydarzy. Jednak dalej świeciło słońce, pasażerowie czekali na spóźniający się pociąg, a robotnicy rozładowywali skrzynię. Bo co mogło się stać? Nabrawszy jeszcze większej odwagi, schyliłam się i zajrzałam pod pociąg. Szukałam jakiegoś znaku szczególnego, czegoś, co mogło być dowodem, że to TEN wagon. Nic takiego jednak nie znalazłam. To prawda – na pierwszy rzut oka wyglądał dokładnie jak ten z opowieści, ale nie miałam dowodu…
Zrezygnowana zaczęłam wyczołgiwać się spod wagonu i wtedy to dostrzegłam. Niewielki napis I-145. Z wrażenia zapomniałam, gdzie się znajduję i boleśnie uderzyłam głową o przerdzewiały metal. To jednak nie miało większego znaczenia. Znalazłam go! Znalazłam. To był I-145. Na dodatek mogłam go podziwiać w dzień, kiedy nic złego nie mogło się wydarzyć. Świeciło słońce, śpiewały ptaki, robotnicy rozładowywali skrzynie…