W ciągu kilku dni reprezentacja Polski postanowiła najpierw totalnie nas do siebie zniechęcić, aby potem zwrócić nadzieję na to, że coś jeszcze potrafi miłego dla oka zaprezentować. Że potencjał tej drużyny nie ulotnił się bezpowrotnie.

Ekipa Jerzego Brzęczka ma w tych eliminacjach jeden niezaprzeczalny atut – wygrywa. Przeważnie brzydko, ale wygrywa. Polskiemu kibicowi, rozpieszczonemu w ostatnich latach, to jednak nie wystarcza. Ma być ładnie i przekonująco, a nie byle jak. Zwłaszcza, że grupa, w której gramy, najmocniejsza nie jest. Od reprezentacji trzeba oczekiwać lepszego stylu, bo zaprezentowany w Skopje, mimo trzech punktów, jest nie do przyjęcia.

Jasne, miało nie być łatwo. Macedończycy nie zwykli w domu przegrywać, nawet z mocniejszymi od siebie. Im dalej w mecz, tym większe mogły być ich nadzieje, że przedłużą passę do ośmiu spotkań. I to nawet pomimo straconego gola! Bramka strzelona przez Krzysztofa Piątka trafiła się nam w najlepszym momencie – na początku drugiej połowy. Później byłoby już tylko trudniej. Gol przypadkowy, odzwierciedlający postawę Polaków w tym meczu, zaprezentowali się bowiem żałośnie. Nic, poza wynikiem końcowym, się nie zgadzało. Ani przez moment nie pokazaliśmy piłkarskiej wyższości nad gospodarzami. Pod koniec nawet graliśmy na czas… Ktoś powie: „czepiasz się, a trzy punkty są”. Nie neguję tego, ale kto widział mecz, ten wie, o czym mówię. Nie dało się na to patrzeć.

Dlatego między meczem z Macedonią Północną, a potyczką z Izraelem pojawiła się niepewność. A może to jest moment, w którym przyjdzie potknięcie? Rywal od początku eliminacji pozytywnie zaskakiwał, szalał supersnajper cyklu Eran Zahavi. To, co „wystarczyło” w Skopje, nie mogło w Warszawie.

Na szczęście w poniedziałek zobaczyliśmy zupełnie inny zespół! Taki, który od początku wiedział, czego chce. A chciał strzelać bramki. Może przeważnie szwankowało wykończenie, ale Polacy w różnorodny sposób dochodzili do okazji strzeleckich. I w końcu ukąsili – Lewandowski posłał świetną prostopadłą piłkę w pole karne, tam przejął ją Kędziora, który przytomnie dograł do Piątka, a ten huknął pod poprzeczkę nie do obrony. Co istotne, wypaliły dwa schematy – Lewy cofający się w głąb pola wiedząc, że gra w duecie napastników, oraz boczny obrońca, w odpowiednim czasie odnajdujący się pod bramką przeciwnika. A jak jest to ważne, wiemy od czasów Giacinto Facchettiego.

Nagle bardzo aktywny był Zieliński, często zagrywający nieszablonowo. Nagle Klich i Krychowiak nie przeszkadzali sobie, co zaowocowało spokojem w środku pola. Bardzo pozytywnie zaskoczył wspomniany Kędziora. Grosicki może i grał przeciętnie, ale dał w drugiej połowie dwa wielkie konkrety. Najpierw wywalczył karnego, który został wykorzystany przez Lewandowskiego, a dwie minuty później, po doskonałym przekątnym podaniu Zielińskiego, strzałem z pierwszej piłki odarł gości ze złudzeń. Brzęczek jakby to wyczuł, zwlekając ze zdjęciem Grosika z boiska. Zresztą, ze zmianami selekcjoner trafił, czwartą bramkę załatwili bowiem Milik (podający) i Kądzior (strzelający).

Izrael w zasadzie nam nie zagroził, bo nie pozwalali na to przede wszystkim Glik z Bednarkiem, co cieszy, bo zgrany duet środkowych obrońców to absolutna podstawa każdej drużyny, grającej czwórką z tyłu. Łukasz Fabiański nie może powiedzieć, żeby się zanadto napracował, co również jest niewątpliwą zasługą naszych stoperów.

Reprezentacja Polski zagrała najlepszy mecz, odkąd selekcjonerem jest Jerzy Brzęczek. Oczywiście, za wcześnie na zachwyty, bo i przeciwnik w gruncie rzeczy przeciętny, i na tle poważniejszego to wciąż może być za mało. Powiało w każdym razie umiarkowanym optymizmem. Oby to był początek stałego postępu tej drużyny.