O cwaniactwie wizowo-paszportowym, cz. I

Gdy zacząłem pracować na Ukrainie w sekcji wizowej naszej ambasady, starszy, doświadczony konsul wskazał mi kolejkę kłębiącą się przez wejściem i spytał:

– Czy wiesz, jak wśród stu składających dokumenty na wizę wskazać trzech, którzy mają podrobiony jeden bądź kilka wymaganych dokumentów?

– Nie.

– Losowo. Każdy coś ma nie tak.

Okazało się to prawdą. Wtedy jeszcze wymagano od obywateli Ukrainy np. zaświadczenia z miejsca pracy i zaświadczenia z banku o posiadanych środkach finansowych. Jako że poziom szarej strefy na Ukrainie oficjalnie szacowany jest na ok. 40%, czyli w rzeczywistości jest wiele wyższy – większość osób nie mogłoby nigdy otrzymać wizy, bo po prostu nie dostarczyliby zaświadczenia z pracy lub zaświadczenia, że są bezrobotni. Zresztą to ostatnie w myśl przepisów mogłoby ich zdyskwalifikować na starcie. Na szczęście w sukurs Ukraińcom zawsze przychodzą ich rodacy, za większą lub mniejszą opłatą wystawiający fikcyjne zaświadczenie o zatrudnieniu i stanie konta. Gdyby wierzyć tym zaświadczeniom, 90 % populacji Ukrainy pracowałoby na stanowisku „manager”. Czasem dzwoniłem pod podane numery, które często się powtarzały i zawsze ktoś potwierdzał, że taka i taka rzeczywiście pracuje jako manager. Sprawdzałem więc z większą dokładnością zaproszenia od polskich firm. Często były fałszywe, fałszowano dokumenty różnych podmiotów – od przysłowiowego sadownika z Grójca po Uniwersytet Warszawski, PCK, WOŚP itd. Schemat najczęściej był taki, że ktoś naprawdę dostawał zaproszenie od polskiej instytucji, a już pomysłowy lud ukraiński dalej go rozpowszechniał, zmieniając dane na dokumencie. W dodatku niewiarygodnie bezczelnie i czasem bez pomyślunku. Na przykład zaproszenie z PCK na szkolenie dwutygodniowe było przerabiane tak, że szkolenie miało trwać rok…

Wcześniej pracowałem w sekcji wizowej w Taszkencie, stolicy Uzbekistanu. Uzbek tym się różni od Ukraińca, że jak powiedziało się, że dokumentacja jest niekompletna, to wychodził i wracał nazajutrz z uzupełnionymi dokumentami (też zdarzało się, że fałszywymi). Ale wychodził i się nie kłócił. Tymczasem większość Ukraińców nie chciała zrozumieć, że nie można przyjąć wniosku bez kompletu dokumentów. Odchodzili od okienka, by po chwili stanąć w kolejce do innego, najlepiej w drugiej sali, tak, żeby osoba obsługująca wcześniej go nie widziała i powoływać się na to, że „w tamtym okienku powiedzieli, że jest OK, tylko jest przerwa i poprosili podejść tutaj”. Inni powoływali się na nie mające miejsca rozmowy telefoniczne z konsulem, ci, co kogoś znali, dzwonili do ambasady i prosili o wstawiennictwo. Mnie do białej gorączki doprowadził pewien typ, którego nie zapomnę chyba do końca życia. Podeszła do mnie jedna z dziewczyn „okienkowych”, przyjmująca dokumenty. Powiedziała, że jakiś facet ma niekompletne dokumenty ale powołuje się na mnie i nawet ma moją wizytówkę. Nie spodziewałem się nikogo, zwłaszcza że znając już trochę tutejszą mentalność wizytówki rozdawałem nader oszczędnie. Było bowiem tak, że jak tylko dało się komuś wizytówkę (np. działaczowi polonijnemu) to on automatycznie uważał, że już jesteśmy kumple i można dzwonić w dzień i w nocy, załatwiać jego protegowanym wizy bez kolejki itd. Oczywiście zapraszali też do siebie na daczę czy do domu, ja zawsze takie zaproszenia odrzucałem, by nie powstawały jakieś długi wdzięczności. Przy okienku stał człowiek, którego widziałem po raz pierwszy w życiu i wykrzykiwał, machając moją wizytówką:

– Ten konsul powiedział mi, że taki komplet dokumentów mogę składać!

– Na pewno ten, osobiście?

– Tak, on! To jest mój dobry znajomy. Wczoraj nawet z nim piwo piłem w restauracji, powiedział, że mogę składać!

Ledwo się opanowałem, by nie wyjść i mu nie wytłumaczyć ręcznie, że nieładnie jest tak bezczelnie kłamać, lub nie poprosić o to funkcjonariuszy BOR. Powiedziałem jednak, że zobaczę, co da się zrobić, wziąłem od niego dokumenty, poszedłem do swojego gabinetu, od razu dałem mu odmowę wydania wizy, złożyłem też wniosek do wyższych organów o zakaz wjazd na terytorium Schengen na 5 lat. Zabronili mu tylko na rok, mimo iż dokładnie opisałem całe zajście.

Inna sprawa, że jak zacząłem pracować w Kijowie i się dokładniej przyglądać wnioskom, to dotychczasowy poziom odmów wydania wizy skoczył z trzech procent do ośmiu. Ale to się nie spodobało decydentom, bo przecież my nie możemy rzucać kłód pod nogi braciom Ukraińcom. Zaraz z ministerstwa zadzwonili do ambasadora, ambasador do konsula generalnego, ten do nas, że co to jest, mamy mieć łagodną politykę wizową, a tu takie historie! Na nic tłumaczenie, że podrabiają, że kłamią. Ma być dobrze, i już. Wskaźnik odmów ma wrócić z powrotem do 3 %. Tak więc od tamtej pory odrzucało się tych co bardziej bezczelnych.

Przemysł wizowy stanowił wówczas chyba jedną z bardziej dochodowych biznesów na Ukrainie. Przed wydziałem konsularnym naszej ambasady „od zawsze” stał busik, w którym załatwić można było wszystko. Bus ten miał podłączenie do sieci energetycznej, dzięki czemu można w nim było drukować „dokumenty”, robić i drukować fotografie niezbędne do wizy itd. Można w nim było kupić wszystko, co potrzebne do uzyskania wizy – zaproszenie z Polski od osoby prywatnej lub firmy, ubezpieczenie, zaświadczenie z pracy, wyciąg z konta bankowego… Rzecz jasna wiedziały o tym zarówno nasze władze, które nic nie mogły zrobić, gdyż przedsiębiorstwo to stałe de facto na terytorium ukraińskim, chociaż tuż przed naszą ambasadą, jak też władze miejscowe, które oficjalnie nie mogły zrobić nic, gdyż de iure była to ekspozytura firmy ubezpieczeniowej, a de facto też, jak to na Ukrainie, ktoś miał tam swoje udziały.

Dopóki nie wprowadzono elektronicznej rejestracji kolejkowej, towarzystwo z busa trzymało również łapę na kolejce, która ustawiała się często jeszcze poprzedniego dnia. Samozwańczych komitetów kolejkowych było zresztą zazwyczaj kilka, nieraz dochodziło do sprzeczek i rękoczynów. Po wprowadzeniu rejestracji kolejkowej szybko system został zhakowany, i w busie można było kupić miejsce „na dziś”. Nawiasem mówiąc podobna sytuacja jest w chwili obecnej w urzędach wojewódzkich w Polsce, gdzie Ukraińcy muszą załatwiać karty pobytu i inne dokumenty – elektroniczne systemy rejestracji są zhakowane przez przedsiębiorczych przybyszy zza Buga, ale oczywiście za drobną opłatą można sobie wykupić miejsce na dziś. „Nasze” „władze” udają, że problemu nie ma.

Firmy turystyczne działające na Ukrainie specjalizowały się w procederze polegającym na wystawianiu fałszywych voucherów turystycznych, na podstawie których obywatel Ukrainy rzekomo miał przebywać w Polsce, a faktycznie, po uzyskaniu wizy, leciał do kraju, w którego ambasadzie trudniej wizę uzyskać (Włochy, Hiszpania, Grecja – czyli kierunki bardziej turystyczne, oraz zarobkowe). Co prawda część miała prawdziwe rezerwacje w Warszawie, Krakowie, czy Zakopanem, ale jak mi w ciągu jednego dnia przyszło kilkudziesięciu turystów z wykupionymi wczasami dziesięciodniowymi w hotelu na przedmieściach Radomia czy Sieradza, to pachniało oszustwem na kilometr… A takich przypadków było wiele. Co ciekawe, właściciel hotelu ochoczo potwierdzał wszystkie rezerwacje, więc nie było się do czego przyczepić.

Mnie najbardziej bolał, do dziś boli fakt, że sprzedając lewe dokumenty rzutcy ukraińscy przedsiębiorcy wmawiali swoim klientom, że konsul za pozytywną decyzję bierze 100 euro. Lud w to wierzył, bo w ich pojęciu świata jest to naturalne – każdy urzędnik bierze. Gdyby faktycznie tak było, nie musiałbym już do końca dni swoich pracować, moje dzieci też nie. Ani wnuki, jeżeli się ich doczekam. Wystarczy przemnożyć te mityczne 100 euro przez 120 tysięcy wiz, jakie osobiście wydałem obywatelom Ukrainy.

Inną kategorią osób wyłudzających wizy były tzw. VIP-y, czyli osoby zaprotegowane przez kogoś z ambasady, czy innej polskiej instytucji. Prym wiódł tutaj Instytut Polski, instytucja zajmująca się (w założeniu) promocją polskiej kultury za granicą. Ci wciskali zawsze wszelkiej maści artystów, którzy „już, natychmiast” musieli dostać wizę, bo przecież mają wystawę, odczyt, koncert itd. Nieważne, że zazwyczaj wydarzenie to miało miejsce nie w ojczyźnie Kopernika i Leppera, a gdzie indziej, ale przecież po to jesteśmy instytucją zajmującą się promocją kultury polskiej na Ukrainie, żeby promować kulturę ukraińską na zachodzie Europy. Rzecz jasna taka „prośba” z góry o wydanie wizy była zawsze na dziś, już, teraz. My, szeregowi konsulowie, walczyliśmy z tym, odsyłając do konsula generalnego, ten też zawsze droczył się z dyrektorem Instytutu Polskiego, lecz w końcu ulegał „dla dobra sprawy”. To dobro sprawy wg mnie polega na traktowaniu obywateli Ukrainy jak niepełnosprawne umysłowo dzieci, którym we wszystkim trzeba pomóc, bo sami nie są w stanie załatwić dosłownie nic.

Większość artystów była uprzejma i wylewnie dziękowała za pomoc, ale zdarzały się jednostki niezbyt uprzejme, niewychowane, by nie po wiedzieć wprost – chamskie. Kiedyś przyszła młoda „artystka” z rekomendacją dyrektora Instytutu Polskiego, a jej jedyną dokumentacją prócz poręczenia ww. był paszport i niechlujnie, od niechcenia, wypełniona ankieta. Oczywiście po serii telefonów góra-dół, dół-góra, góra-góra itd. nakazano nam wizę wydać. „Artystka” przez ten czas robiła performance polegający na głośnym wykazywaniu niezadowolenia z powodu długiego oczekiwania, aż w końcu poleciłem oficerom BOR wyprowadzenie jej i nakaz powrotu o konkretnej godzinie po paszport. Wróciła o wskazanej porze udając grzeczną, po czym już po odebraniu paszportu i upewnieniu się, że w środku jest wiza, zaczęła porównywać wszystkich – BORowców, konsulów i wszystkich dookoła do pierwszorzędnych cech płciowych, krzycząc:

– „Na chuj mi wasza Polska potrzebna! Mi wiza jest potrzebna!” – po czym pokazała wszystkim w podzięce za szybkie załatwienie sprawy środkowy palec i wyszła. BORowicy zgodnie stwierdzili, że gdyby była mężczyzną, to dostałaby na miejscu po mordzie, ja zresztą też ten postulat poparłem i zapewne sam bym od siebie dołożył. Zadzwoniłem od razu do generalnego i powiedziałem, jaka jest sytuacja, proponując cofnięcie wizy w systemie. Awanturnicę spotkałaby na granicy, gdziekolwiek by nie przyjechała, przykra niespodzianka. Ten jednak, w imię przyjaźni polsko-ukraińskiej, sprawę nakazał wyciszyć.