Przemyt
O pociągach – „przemytnikach” na naszych wschodnich granicach słyszał zapewne każdy. O autobusach też. Powszechnie wiadomo, na czym wyrosły ogromne wille funkcjonariuszy rodzimej Straży Granicznej oraz instytucji, która kiedyś nazywała się Służbą Celną, a teraz nie wiem jak, bo mnie to nie interesuje. Zostawmy więc ich w spokoju, wyrosły bowiem z urzędniczych pensji. Nie moja to sprawa dochodzić, dlaczego raz autobus rejsowy z Ukrainy sprawdzany jest pobieżnie (np. wyciągają do sprawdzenia tylko trzy osoby, a luk bagażowy „sprawdzają” od niechcenia) i postój na granicy trwa pół godziny, innym razem trzepią wszystkich dokładnie i stoi się siedem godzin. Czytając doniesienia ze świata o takich przypadkach, że łapią jakąś płotkę, która przemyca z Kolumbii pół kilograma heroiny w przełyku czy odbycie, a jest wystawiona na „podpuchę”, podczas gdy prawdziwy ładunek wpływa, wjeżdża czy wlatuje na miejsce przeznaczenia można się domyślać, że akurat w krajach nad Wisłą, Bugiem i Dnieprem nie jest inaczej.

Mnie natomiast zawsze zastanawiała pomysłowość Ukraińców, wiele razy jeździłem bowiem przez granicę zarówno pociągiem, jak autobusem. Raz jednak zaskoczyła mnie skala i bezczelność kierowcy autobusu i jego pomagierów. Na granicy staliśmy krótko, nikt do luku zbyt głęboko nie zaglądał, znakiem tego pan kapitan Ziutek z panem majorem Mietkiem dolę wzięli, autobus ruszył w stronę Lublina, po czym zjechał z trasy, podjechał pod dom w jakiejś wiosce, nieważne, że wśród pasażerów było sporo Polaków – co mogłoby budzić pewien niepokój przemytników. Pod domem z luku wyciągnięto na moje oko kilka tysięcy paczek papierosów, kilkaset litrów alkoholu, gospodarz domu przybił piątki z załogą autobusu, pojechaliśmy dalej. Można przejść nad tym do porządku dziennego. Jednak mnie najbardziej wkurzało co innego. Kilka razy zdarzyło się, że musiałem pojechać do Polski, a nie chciałem lecieć samolotem (był bardzo drogi) ani jechać samochodem (był potrzebny żonie). Tak więc szedłem na dworzec, by kupić bilet na trzy dni naprzód. Tam okazywało się, że biletów już nie ma. Ale pamiętajmy, że jesteśmy na Ukrainie, w kraju wielkich możliwości. W naszej ambasadzie pracowała pewna dama, która miała znajomości na kolei (nawiasem mówiąc chyba nie przypadkiem większość pracowników i pracownic miejscowych miała chody wszędzie), tak więc dzięki niej podchodziłem o umówionej godzinie do człowieka przy określonym wagonie, mówiłem, że jestem „od Saszy” i potrzebuję do Warszawy, on wprowadzał mnie do pociągu, brał „co łaska”, wskazywał przedział (pusty). Okazywało się, że na 10 przedziałów w wagonie, czyli 40 miejsc sypialnych, zajęte jest jedno. Moje. A biletów w kasie przecież nie było! Oprócz mnie w wagonie była tylko (dla pozoru) tzw. „prowadnica”, czyli pani obsługująca wagon. W dwóch sąsiednich wagonach było podobnie – jechało nimi w sumie może 5 osób. Pomyślałem – cóż, zapewne dosiądą się po drodze. Nic podobnego, na granicy pociąg również był pusty, choć biletów „nie było” już kilka dni wcześniej.

Powód takiego stanu rzeczy okazał się nader prozaiczny i wyszedł na wierzch po „kontroli” „naszych” „służb”. Gdy tylko pociąg ruszył, obsługa pociągu rzuciła się do wyciągania kontrabandy z siedzeń, lamp, kuszetek, schowków na bieliznę itd. Były tego tysiące kartonów. Raz zdarzyło się nawet, że pociąg stanął jeszcze przed Chełmem, obok torów czekali odbiorcy w sile trzech furgonetek, kilku kolejarzy w mundurach przerzucało towar. Przypominam, że pociąg obsługiwany był również przez PKP, choć nie wiem, czy i jaki zysk z tego mieli polscy kolejarze, bo obsługa zawsze była ukraińska.

Raz zdarzyło się, że prawie wszystkie miejsca w pociągu były zajęte, a ci po naszej stronie chyba nie byli wtajemniczeni, albo nie dostali doli. Akcja bowiem była taka, że Straż Graniczna sprawdzała dokumenty, a Służba Celna w tym czasie rozkręcała wagon (przynajmniej ten, w którym jechałem) na drobne części. Odkręcili wszystko, co dało się odkręcić, a nie uniemożliwiało dalszej jazdy pociągu. Znów znaleziono setki kartonów papierosów. Wysiedli, zostawiwszy pociąg w stanie rozkręconym. Ukraińska obsługa pociągu płakała rzewnymi łzami. Nie dość bowiem, że stracili zarobek, to jeszcze sami musieli skręcić pociąg z powrotem. Oczywiście sporo było przy tym uwag na temat prowadzenia się przodków funkcjonariuszy oraz ich samych, jak również na kilka innych tematów, kolejarze ukraińscy wyrażali bowiem daleko idące przypuszczenia co do diety naszych służb.