Tak jak Metallica skończyła się na Kill ‘Em All tak Budka Suflera (dla mnie) skończyła się na „Cieniu Wielkiej Góry”. Nie no… „Przechodniem byłem między wami” też było wybitne. Reszta już mi tak nie „żarła”, choć wyjątki były. Prezentowany album – „Czas czekania, czas olśnienia” – jest wart zasłuchania z oczywistego powodu: oto bowiem po prawie dekadzie nieobecności do Budki powraca „syn marnotrawny”, Krzysztof Cugowski. 

Powraca w dość nietypowej sytuacji: album jest już nagrany z Felicjanem Andrzejczakiem w roli wokalisty, trwają natomiast prace nad płytą the best of z okazji 10-lecia Budki. Odświeżone wersje klasyków ma zaśpiewać także Krzysztof Cugowski, który z tej okazji pojawia się w studiu. Między muzykami pojawia się znowu „chemia”. Andrzejczak trafia na bocznicę (jak on się biedny musiał czuć), a album z jego wokalem staje się „półkownikiem”. „Czas czekania, czas olśnienia” zostaje nagrany ponownie, tym razem z „synem marnotrawnym” na wokalu.

Muzycznie ta płyta to odważny skok w elektroniczny dyskurs lat 80. co najlepiej słychać w syntezatorowym charakterze albumu. Nieodżałowany Romuald Lipko miał tu spore pole do popisu z chęcią korzystając z technologicznych dobrodziejstw. „Czas czekania…” jest spójną płytą, która choć jest mniejszą cegłą w Budkowym panteonie, to dla kogoś urodzonego w latach 80. specyficzne brzmienie tamtej epoki odzwierciedlone na tym albumie siłą rzeczy otwiera zakamarki wspomnień.

Ta płyta ukazuje się tego dnia nieprzypadkowo. Rok temu odszedł od nas budkowy spiritus movens – Romuald Lipko. Zatem posłuchajmy…