„Żyje się tak, jak się śni – w pojedynkę.”
Joseph Conrad „Jądro ciemności”

* * *

Moja – doświadczona w młodości przy okazji chowania się przed wojskiem – półroczna praca w charakterze salowego na pogotowiu oswoiła mnie ze śmiercią. A właściwie oswoiła mnie z tym, że ludzie umierają. Że moment wcześniej żyli, nawet jeśli bardzo cierpieli, a za chwilę już ich po prostu nie było. Zostawały tylko zwłoki. To piękne polskie słowo pokazujące istotę sprawy: puste martwe ciało. Duch był gdzie indziej.

Do moich obowiązków na nocnych dyżurach należało wywożenie tychże zwłok z oddziałów do kostnicy. Robiłem to sam, posługując się starym, trochę skrzypiącym wózkiem. I nie pamiętam większych emocji z tym związanych.

* * *

Najtrudniej było przyzwyczaić się do tego, że kogoś już nie ma. Miałeś go w telefonie, były zdjęcia, filmy. Tylko jego już nie było. Zawsze jakiś czas trwało oswajanie się z tą sytuacją. Że już nie zadzwoni, ze nie umówimy się na wódeczkę u Zdzicha.

* * *

„Co było – nie wróci i szaty rozdzierać by próżno.
Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład …
A przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin.
Tak chętnie bym dziś choć na kwadrans na koniak z nim wpadł…”

* * *

Teraz wszyscy odeszli w ciągu jednej chwili. Ale czy to była śmierć? Jeśli już to bardzo nietypowa – powieściowa, fikcyjna, powiedziałbym.

* * *

Jestem jak Jonasz w brzuchu wielkiej ryby. Żywy. Jeszcze żywy, ale nie wiedzący do końca po co i dlaczego. Jednak odpowiedź na te pytania wydaje się konieczna. Bez niej przegram. Tak myślę.
Posuwam się w morzu czasu w brzuchu wielkiej ryby. Nic ode mnie nie zależy. Wieloryb prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Nadzieja nie jest oparta na żadnych racjonalnych przesłankach. A zresztą – nadzieja na co? Też nie wiem…

* * *

W dzieciństwie nie rozumiałem słowa „scenariusz”. A słyszało się go ciągle w telewizji – przed albo po filmie – bo wtedy lektor czytał też napisy. Musiałem jakoś sobie z tym poradzić i dorobiłem temu tajemniczemu słowu dziecięcą, trochę pokręconą etymologię.

Miałem kuzyna, Mariusza, był trochę młodszy ode mnie, w sumie fajny chłop, ale trochę mazgaj, taki co mu mamusia spełniała wszelkie zachcianki. Pomyślałem sobie, że wśród dziecięcych aktorów też muszą być podobne typy – i, co za tym idzie, w ekipie filmowej konieczna jest osoba, która te ich zachcianki spełnia. Nazywa się „chce Mariusz”…

CDN…

zdj.: Tomasz Młynarczyk