Wróciliśmy w pobliże swoich rodzin. I dobrze, bo nasze mamy zaczęły się już za nami rozglądać, czy aby przypadkiem nie ulotniliśmy się tak jak Pusia.

Obaj z Wojtkiem wiedzieliśmy, że wśród drzew łatwo się ukryć i że na pewno po obiedzie wrócimy, by sprawdzić, czy nie ma tam jakichś śladów. Mama była zajęta pilnowaniem Hani, tata czytał gazetę, a ja miałem się zająć sam sobą. Pod pretekstem szukania muszelek wziąłem od mamy woreczek i oddaliłem się od naszych ręczników. Umówiłem się z Wojtkiem, że będzie czekał na mnie tam, gdzie ostatni raz widzieliśmy kobietę w cętkowanym kostiumie. Nie było go jednak.

Zacząłem się rozglądać. Było to znacznie ciekawsze niż kopanie piłki przed blokiem. Wchodziłem między drzewa i szukałem śladów. Oprócz łapek wiewiórki i klapek kobiety odbitych w piasku nic nie zauważyłem. Było za to mnóstwo jagód. Zacząłem je zrywać z krzaka i pakować sobie wprost do buzi. Uwielbiam jagody. Miałem już buzię i ręce fioletowe, a Wojtka dalej nigdzie nie było widać. Postanowiłem wracać na plażę. I wtedy obok jednego z krzewów mignęło mi coś czerwonego. Sprawdziłem. Okazało się, że to smycz! Wziąłem ją do ręki. Tuż obok leżała obroża. Wyglądała jakby ktoś ją przeciął nieostrym scyzorykiem. Czyżby właścicielka Pusi miała rację? Ktoś porwał jej psa? Zacząłem rozglądać się uważnie w miejscu mojego znaleziska, żeby nic nie przegapić. Chodziłem wokół jagód, przyglądałem się gałązkom, leśnemu podszyciu, patrzyłem w górę na korony drzew. Po dłuższej chwili byłem już tym zmęczony i znudzony. Postanowiłem wracać.

W pensjonacie nie było kobiety. Usiadłem na ławce stojącej przed wejściem. Spadną jej klapki na obcasie ze stóp, gdy zobaczy co znalazłem. W oddali zobaczyłem biegnącą postać. Im bardziej się zbliżała w moim kierunku, tym bardziej nabierałem pewności, że to Wojtek. Nikt nie miał takich jasnych włosów. Ale po co tak pędzi?

Zziajany stanął przede mną próbując złapać oddech.

– Nie uwierzysz jaka afera – powiedział sylabami.

– Czemu nie byłeś na plaży? Jak się umawiamy, to na mur beton. – Byłem na niego zły.

– Właśnie dlatego – wysapał.

– Mów jak człowiek.

– Daj mi chwilę. – Usiadł obok mnie na ławce ocierając ręką pot z czoła.

Czekałem, choć było to bardzo trudne. Po dłuższej chwili, wreszcie zaczął mówić:

– Byłem na poczcie, żeby kupić sobie nowy znaczek do mojej kolekcji. Chcesz zobaczyć? Pamiątka z wakacji. – Sięgnął do kieszeni na piersi chcąc się pochwalić.

– Phi. I to ma być ta afera? – prychnąłem.

Cofnął rękę. Uśmiech spełzł z jego twarzy.

– Już wracałem i wtedy wybuchła.

– Co wybuchło? – Pomyślałem o bombie, ale wtedy ja też bym coś słyszał.

– Nie przerywaj mi ciągle.

Westchnąłem zniecierpliwiony.

– Zobaczyłem tych dwóch braci, których widzieliśmy wczoraj.

– Tego od kur i od pensjonatu?

– Tych samych. Chodzili po lesie ze strzelbami. Jak myśliwi na polowaniu.

– Ze strzelbami?

– No przecież mówię. Ten jeden coś marudził, że dziś mu druga kura zginęła i że nie pozwoli, żeby ktoś mu ukradł całe stado. I wtedy ten z kartoflanym nosem powiedział, żeby się nie martwił, bo przecież on mu pomaga.

– Dziwna sprawa… – Zacząłem się zastanawiać.

Wojtek swoim starym zwyczajem skinął głową.

– Już wiem! To pewnie Pusia dla zabawy podgryzła kury, a teraz bracia zastrzelili ją i zakopali w lesie. Patrz co znalazłem. – Wyjąłem z kieszeni smycz i obrożę.

– Ale nie widziałem, żeby mieli łopatę.

– Szybko, lecimy. – Zerwałem się z ławki.

– Dokąd? – Wojtek z ociąganiem ruszył za mną.

– Pokażesz mi, gdzie ich widziałeś. Może znajdziemy ślady kopania. Wtedy przekonamy się, czy nie ma tam Pusi.

Poszliśmy. Okazało się, że braci już nie było. Dziwne, że się na nich wcześniej nie natknąłem. Podobno ze strzelbami chodzili po lesie w okolicach plaży. Nie zobaczyliśmy żadnego dołka ani dziury zasypanej ziemią i przydeptanej. Wróciliśmy do pensjonatu. Tym razem pani z ustami jak ryba już była. Weszliśmy do apartamentu. Podała nam szklanki z oranżadą. Pychota. A potem zaczęliśmy opowiadać o tym co widzieliśmy i o swoich podejrzeniach.

– Milicja już się tą sprawą zajmuje, zatem wy nie musicie. Przekażę im jutro te informacje. Wybaczcie, ale jestem okropnie zmęczona. – Zaczęła ziewać.

Wróciliśmy do siebie. Mieliśmy się spotkać nazajutrz i jeszcze trochę powęszyć. Nie zdążyliśmy. Z samego rana obudził mnie strzał, a potem kolejne. Mój tata otworzył okno, żeby zobaczyć, co się dzieje. Połowa mieszkańców Bajki zrobiła to samo. Druga połowa nie zważając na nic na bosaka wyszła przed budynek. Okazało się, że strzela mężczyzna w kraciastej koszuli. Do kogo? Nie widziałem. Próbowałem wspinać się przy oknie na palce, lecz byłem za niski. Wybiegłem na bosaka z pokoju. Dołączyłem do stojących przed Bajką gapiów, którzy awanturowali się, że budzi się ich bladym świtem, a oni przyjechali nad morze, żeby odpocząć. Najwyraźniej recepcjonistka albo któryś z mieszkańców okolicznych domów zadzwonił na milicję, bo zobaczyłem kapitana w mundurze rozmawiającego z właścicielem kur. Dolatywały do mnie strzępki rozmowy.

– Gdybym nie znalazł złodzieja sam, to nikt by go nie znalazł. Przecież nie zrobiłem nic złego. Hultaj ma za swoje. Zaczaiłem się i po sprawie.
Nie mogłem zrozumieć, kto jest złodziejem. Ale skoro jest milicja, to pewnie go zaraz aresztuje, skoro został złapany na gorącym uczynku. Wychylałem się, lecz nie mogłem zobaczyć nikogo w zagrodzie dla kur.

Wtem z Bajki wyszła właścicielka Pusi i przepychając się w klapkach na obcasach podeszła do milicjanta. Zaczęła mu coś tłumaczyć pokazując smycz i obrożę znalezione przeze mnie. Ten tylko kręcił głową. Za to właściciel kur podniesionym głosem mówił:

– To kłamstwo! Nic nie wiem o żadnym psie. Zresztą teraz sam sobie psa kupię, ale dużego, żeby żaden złodziej się nie wymknął. Też jestem pokrzywdzony.

Rozmawiali jeszcze chwilę, w końcu milicjant zobaczył nas wszystkich i zaczął krzyczeć, żebyśmy wrócili do swoich pokojów, bo nic się nie dzieje. Zaczęliśmy się wycofywać do wnętrza. Szedłem powoli mając nadzieję na spotkanie pani Pusi. I nie zawiodłem się. Mijała mnie na schodach pierwszego piętra. Wiedziałem, że to ona po zapachu perfum.

– Przepraszam, znalazła się Pusia? – zapytałem.

– Niestety nie. Już sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

– A kto strzelał i po co?

– Pan Kurowski. Złapał złodzieja kur i go zabił.

– Zabił człowieka?

– Skądże – uśmiechnęła się kącikiem ust. – Złodziejem okazał się lis.

Stanąłem oniemiały. Skorzystała z okazji i wyminęła mnie. Ocknąłem się, gdy trzasnęła drzwiami swojego apartamentu.

Tego dnia na plażę poszliśmy dopiero popołudniu. Z Wojtkiem zastanawialiśmy się, czy to możliwe, że lis zjadł Pusię i doszliśmy do wniosku, że nie. Zrozumieliśmy za to, że wczoraj bracia chodzili po lesie ze strzelbami, by upolować rudego chytrusa.

Wtem od strony wydm doleciał przeraźliwy kobiecy wrzask. Rozejrzałem się, ale właścicielka Pusi leżała na kocu przeglądając kolorowe pismo. Zerwaliśmy się z Wojtkiem na równe nogi. Pobiegliśmy w stronę krzyczącej. Za nami podążyli też niektórzy dorośli.

– Nie! Zostaw go! – krzyczała kobieta w czerwonej plażowej sukience i szarpała w swoją stronę smycz, na końcu której uwiązany był mały biały i puszysty jak śnieżna kula pies.

Po drugiej stronie, tuż przy zwierzaku rozpostarł swoje szpony jakiś drapieżca. Jeden z mężczyzn krzyknął:

– To jastrząb! – I zaczął biec w kierunku pieska chwytając po drodze długą gałąź.

Tymczasem ptak złapał psinę za grzbiet i uniósł w górę.

Kobieta wrzeszczała i próbowała odpędzić drapieżnika, lecz wyglądało to tak, jakby ptaszysko chciało jej wykłuć oczy ostro zakończonym dziobem. Mężczyzna z gałęzią zaczął okładać jastrzębia po skrzydłach drugą ręką chwytając mocniej smycz i próbując wyrwać ofiarę. Psina piszczała. Czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Żadna ze stron nie chciała odpuścić. Gdzieś za naszymi plecami rozległ się strzał. Po chwili drugi. Ptaszysko przestraszyło się huku i poszybowało w przestworza. Właścicielka odebrała przerażoną psinkę z rąk mężczyzny i przytuliła ją. Po chwili rozpłakała się.

– Weterynarz, potrzebny weterynarz – mówiła łkając. Zbliżyła się do nas, czyli do gapiących się plażowiczów.

Pies miał na grzbiecie rany od szponów. Odwróciłem się, żeby zobaczyć, kto strzelał. Był to właściciel kur. Oddał dwa strzały w powietrze, żeby przepłoszyć jastrzębia.

Do końca turnusu było już spokojnie i mogliśmy z Wojtkiem podziwiać jego znaczki i kąpać się w morzu. Okazało się, że Pusia też padła ofiarą jastrzębia. I jak tu winić głodne ptaszysko? Trzeba ostrzegać turystów, by nie przywozili ze sobą małych zwierząt nad morze. Ot i cała historia.