Gitarzysta (choć w sumie to gra na wszystkim) i pijak. Malarz i narkoman. Geniusz i wykolejeniec. Długoletni „ten nowy” w Stonesach – Ronnie Wood.

Dokument o nim musiał powstać. Barwne i burzliwe życie rockandrollowca zawsze było i będzie dobrym tematem na film. Podjął się tego nominowany ćwierć wieku temu do Oscara (Zostawić Las Vegas) Mike Figgis. Ronnie Wood: Ktoś na górze mnie lubi jest w dużej mierze rozmową z muzykiem. Pojawiają się także wypowiedzi bliskich osób Wooda, fragmenty dawnych i niedawnych występów. Kamera uwiecznia bohatera także w pracowni, przy płótnie.

Od tego zresztą film się zaczyna. Widzimy Ronniego skupiającego się na szkicowaniu i pozującej modelce. Oblicze malującego Woody’ego różni się zupełnie od jego mowy ciała znanego ze sceny. Są to dwa odmienne sposoby wyrażania siebie. Sam Ron zręcznie unika odpowiedzi na pytanie, co zrobiłby, gdyby musiał wybierać pomiędzy gitarą a pędzlem. A potem zaczyna się historia. Wood wspomina momenty z dzieciństwa, pierwszą miłość, początki fascynacji muzyką. Opowiada o nadużywaniu przez ojca alkoholu w taki sposób, że brzmi to zabawnie. Mówi o pierwszym występie Rolling Stones, jaki widział, oraz swoim ówczesnym postanowieniu, że będzie w tym zespole grał. Przybliża krótką przygodę z The Birds (cudny fragment występu!), a potem również niedługą, ale przełomową w The Jeff Beck Group.

O kulisach powstania zespołu The Faces muzyk mówi szczegółowo. Daje odczuć, że to dla niego bardzo ważny (jakżeby inaczej?) etap kariery. Ale pomimo ugruntowania swojej muzycznej tożsamości w słynnej grupie, był to jednak tylko przystanek w drodze na szczyt. O swojej historii w Stonesach Wood w filmie nie mówi. Bo, w sumie, po co? To byłoby tylko powielanie tego, co już wielokrotnie opowiedziano, a nie o to Figgisowi chodziło.

Ronnie nie unika trudnego tematu nałogów. O rzuceniu papierosów (po ponad pięćdziesięciu latach) mówi nieomal z dumą, pamiętając jednak, że była to konieczność (kilka lat temu usunięto mu część płuca). „Ktoś tam na górze mnie lubi. Na dole też…” – podsumowuje. O uzależnieniu od alkoholu i narkotyków opowiadają koledzy Wooda: Damien Hirst o odwyku, Mick Jagger o tym, jak ważne było, że Ronnie po prostu chce rzucić używki, a Keith Richards – rozbrajająco – o dużej wytrzymałości organizmu przyjaciela w reakcji na nie…

Poza wymienionymi, reżyser pozwala wypowiedzieć się żonie Wooda, Sally, „odkrytej” przez niego wokalistce Imeldzie May, a także innym muzycznym druhom: Rodowi Stewartowi i Charliemu Wattsowi. Atutem obrazu są fragmenty koncertów Jeff Beck Group i The Faces (ależ śpiewał kiedyś Rod Stewart!) oraz zawarcie porywającej wersji When the Whip Comes Down Stonesów z trasy promującej Some Girls.

W międzyczasie odwiedzamy bohatera raz w pracowni malarskiej, raz w studiu. Ronnie szkicuje, poprawia, gra i śpiewa. I nagle… film się kończy.

Dlatego wychodziłem z kina z lekkim niedosytem. Film uważam za dobry, ale wydał mi się trochę niedokończony. A może o to chodziło? Pal licho – poznajemy człowieka, a nie gwiazdę – a Ronnie Wood to fajny chłop.

* Ronnie Wood w „Ronnie Wood: Ktoś na górze mnie lubi”.