Z zapracowanym radzyniakiem miałem okazję porozmawiać po niedzielnym spotkaniu z Mirosławą Donicą w „Ósmym Kolorze Tęczy”. Piotrek grał kolędy i stare pielgrzymkowe pieśni autorstwa Beaty Chomicz. Zauważyłem, że w przerwie między nimi nie odkłada gitary – porusza palcami po gryfie, przypomina sobie chwyty. O Lubelskiej Federacji Bardów, gdzie spotkał Marcina Różyckiego, obiecującym projekcie z Anną Karwan, braku alkoholu na trasach, niedocenianym Michale Kapczuku i planach na 2020 r.

J. H.: W piątek, na radzyńskiej scenie świętowaliście jubileusz Lubelskiej Federacji Bardów. Jak wpłynęła na Twoją muzyczną drogę?

Podczas swojego grania, jestem z nimi związany najdłużej. Federacja najmocniej wpłynęła na mój rozwój. Jako starsi ode mnie, pokazali mi bardzo dużo rzeczy. Dzięki nim poznałem kilka ważnych osób w moim życiu – przede wszystkim Marcina Różyckiego. Uważam go za  wyjątkowego artystę pod każdym względem. Można było o nim czytać książki. Wszystkie historie o Elvisie Presley’u, rockandrollowych postaciach z muzyki rozrywkowej, które oglądałem – on to wszystko reprezentował. Był barwną i kolorową postacią, wyjątkowym człowiekiem. Ode mnie, jako swojego kolegi, który mu podgrywał, wymagał wyjątkowych rzeczy, których wcześniej nie rozumiałem.

Byłem człowiekiem, który chciał grać na gitarze najlepiej na świecie. Tak jak każdy zapalony młody gitarzysta. Najszybciej, najdoskonalej technicznie. Tłumaczył mi, że to nikogo nie będzie interesowało. Mówił mi: To, co ty mi tutaj grasz, to mnie w ogóle nie interesuje. Ty musisz zagrać tak, żeby mnie złapało za serce. 

Tak samo Lubelska Federacja Bardów. Wtedy tego nie akceptowałem i zawsze mi się wydawało, że „oni się chyba nie znają. Przecież ja oglądam wirtuozów gitary itd”. Teraz, po latach, strasznie to doceniam. Oni ukierunkowali mnie w tą stronę, którą poszedłem i obecnie idę. Zawdzięczam im najwięcej, mam do nich wyjątkowy sentyment.

Pomimo tego, że to jest moja praca i często są komplikacje, różnego rodzaju zobowiązania, że nie mogę z nimi zagrać – a oni traktują mnie bardzo otwarcie, jak nie mogę, to oni mówią: „spokojnie, rozumiemy to doskonale”, zero problemów. Jak tylko mam chwilę i możliwość, zawsze przyjadę na drugi koniec Polski i zagram.

J. H.: Hasło: Budka Suflera. Jak dołączyłeś do legendarnej grupy?

Budkę Suflera zna każdy w Polsce. Jak to się stało, że na nowo wrócili na scenę? Wiem, bo rozmawiałem z panami, którzy wskrzesili ten zespół. To wszystko dlatego, że oni po prostu nie mogą żyć bez grania, bez wychodzenia na scenę. Od 40 lat grali koncerty. Romek Lipko i Tomek Zeliszewski opowiadali mi, że były takie lata, gdy grali 400 koncertów rocznie – czyli kilka razy dziennie. Przyjeżdżali, grali jeden koncert, później pakowali się, jechali do innej miejscowości, grali drugi koncert. I na koniec dnia, gdzieś o 21.00 jeszcze w innym mieście, gdzieś niedaleko grali trzeci koncert.

Czasy, gdy wyjeżdżali z domów i wracali po miesiącach. Żyli ze sobą cały czas. Przez 40 lat. Teraz nie eksploatuje się tak zespołów ani muzyków. Jak zespół gra dwa koncerty, wsiada się w helikopter. Nie jedzie się z narażeniem życia na drugi koncert. Można się przetransportować wygodniej – kilkaset kilometrów w ciągu półtorej godziny. Żadnych korków, to latanie nie jest już tak drogie jak kiedyś.

Budka dużo musiała poświęcić, żeby dać ludziom możliwość słuchania tych koncertów. Oni bez tego nie potrafią żyć.

Widzę, jak Tomek Zeliszewski, który jest dużo starszy od mojego taty, jest skoncentrowany przed koncertem. Jaki on jest szczęśliwy, ćwiczy sobie w kąciku garderoby na padzie perkusyjnym, jak się rozgrzewa. Chodzi taki szczęśliwy, jakby zaraz miała się wydarzyć najważniejsza rzecz w jego życiu. Miło się to ogląda, choć są różne opinie.

Wielu fanów uważa, że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść – ja też tak twierdzę. Ale widzę też, jak im jest to potrzebne do życia. Uważam, że dobrze że wrócili. Już nie pod tym kątem, że ja teraz cieszę się, że gram w tym zespole. Wiem, że oni robią to szczerze. To nie jest wskrzeszanie Budki dla pieniędzy. Oni mają pieniądze – niewyobrażalne.

Te koncerty nie są w żaden sposób potrzebne im finansowo. Oni naprawdę nie mogą bez tego żyć.

Jak tam trafiłem? To oczywiście ma swoje uzasadnienie latami znajomości. Znam się z Romkiem Lipko – chodziłem do niego, nagrywaliśmy jakieś utwory. Czasami mu coś podegrałem itd. Zaprosił mnie. Z Federacją graliśmy na ich koncercie „pożegnalnym”. Wszyscy się znaliśmy. W Lublinie świat muzyczny nie jest taki duży jak w Warszawie (tam jest kilkuset gitarzystów, moich kolegów). W Lublinie było 4 gitarzystów, z którymi się wymieniałem.

Później Romek zaprosił mnie do swojego projektu. Po tych latach rockandrollowego życia cenią sobie raczej takich spokojnych ludzi wokół. Akurat się tam wpasowałem (śmiech). Te koncerty traktuję też trochę jako zawód. Muzycy profesjonalni nie robią już takich szaleństw jak kiedyś, pisali nawet o tym w książkach. Teraz podchodzi się do tego profesjonalnie, więc jakiekolwiek alkoholowe sprawy nie mają miejsca.

Jest wielu muzyków, którzy potrafią świetnie grać. Teraz nauka jest rzeczą dostępną. Kiedyś to była kwestia talentu i szczęścia, że trafiło się na ludzi, którzy coś pokazali. Wszystko jest obecnie w internecie. Na YT często widać, jak małe dzieci – 10,12-letnie są  niesamowitymi wirtuozami instrumentów. Jednak sama wirtuozeria w świecie muzycznym nie jest niczym spektakularnym. To kwestia tego, jak się z kim człowiek czuje, jak się z kimś rozmawia. Czy ktoś ma takie samo podejście do muzyki, czy w ten sam sposób odczuwa? Na etapie, gdzie się to drąży, tym się żyje  – takie drobiazgi, które ludzie stojący z boku nie zrozumieją – mają znaczenie. Te milimetry i szczególiki…

Tak się złożyło, że zawsze się z Romkiem dogadywaliśmy. Zaproponował mi, żebym wszedł we wskrzeszoną Budkę Suflera. Oczywiście z przyjemnością przyjąłem taką propozycję. Wiem, że to zaszczyt spotkać się z muzykami – tym bardziej, że jestem od nich dwa razy młodszy – słuchanymi za młodu na płytach.

Jak zaczynałem grać na gitarze, tata mi puszczał: „Patrz, tu jest Budka Suflera – taki zespół legendarny”. To wyjątkowy zaszczyt i przyjemność. Strasznie się z tego cieszę.

J. H.: Rozmawiamy przed świętami, niebawem nowy rok. Jakie masz plany, czego się spodziewasz i co sobie życzysz w 2020?

Ja sobie życzę przede wszystkim zdrowia. To ostatnie musi niestety ucierpieć. Człowiek się często nie wyśpi. U mnie w pracy jest coś takiego ,że ja nie czuję że jestem w pracy. Nawet jak wstaję o piątej rano, muszę pakować te gitary – to nie jest tak, że mówię sobie: „O Boże! Idę znowu do pracy!”. Ja się nie mogę doczekać, kiedy ja wstanę. I ktoś mi przy okazji za to płaci. To niezwykła przyjemność pracować w ten sposób.

Jak człowiek pracuje, to idzie do niej 8-16, wychodzi i zajmuje się swoimi rzeczami. U mnie coś takiego nie istnieje. Jak mam coś zrobić, to siedzę dotąd aż skończę. Na jakąś rzecz mam przeznaczone 3 godziny, a w rezultacie siedzę nad nią 30 godzin. I nie ma dla mnie czegoś takiego jak życie prywatne. Nie mogę przeżyć, że zrobiłem coś nie tak, jak uznam za perfekcyjne.

Ta praca wypełnia całe moje życie. Z jednej strony jest bardzo ciekawie i przyjemnie, z drugiej – człowiek często nie dośpi. Były takie momenty, szczególnie w letnim sezonie, że śpię po 3 godziny dziennie przez dwa miesiące. Czasem w busie przyłoży się głowę do poduszki, żeby jakoś troszeczkę odespać. Ale to też nie jest spanie. Człowiek musi się położyć w łóżku, jest cisza, spokój. A w busie – człowiek wychodzi, miał co prawda  zamknięte oczy przez 5 godzin, ale wychodzi nieprzytomny. Więc tego zdrowia najbardziej sobie życzę.

Plany? Po przeprowadzce do Warszawy, poznałem kilka fajnych osób. To wyjątkowy projekt dla mojego muzycznego serca. W całości jest bardzo bliski temu, co ja lubię robić, grać. Gra się przeróżne rzeczy, ale to jest taki zbiór ludzi pod szyldem i nazwiskiem Anny Karwan – moim zdaniem fenomenalnej, chyba najlepszej teraz polskiej wokalistki. Z nią bardzo dużo koncertuję, spędzamy razem bardzo dużo czasu. Byłem na różnych rozmowach, gdy tworzył się zespół. Zebrali się wyjątkowi ludzie w takim a nie innym momencie. Z nimi bardzo wiążę swoją przyszłość.

Ania jest perfekcjonistką. Nie znam drugiej takiej osoby w świecie muzycznym. Na pewno nie robi tego dla pieniędzy. To jest najgorsza rzecz, jak muzyk albo artysta zacznie coś robić dla mamony. Wtedy kończy się jego droga artystyczna, a zaczyna komercyjna. Przestaje się być prawdziwym. Robi się tak:”  a bo na tym zarobię, tak zrobię”. To  najgorsze dla artysty – robić coś tylko dla pieniędzy. Ania już teraz jest ogromną gwiazdą. Media się nią interesują na każdym kroku. Gdzie się tylko nie zjawimy – pojawia się wokół mnóstwo fotoreporterów. Ona pomimo wszystko nie daje się zwieść. To najważniejsze w świecie artystycznym.

Szykujemy się do trasy koncertowej, która ruszy w połowie lutego. Co też trochę mnie niepokoi, ponieważ pod koniec stycznia; na przełomie stycznia i lutego będzie rodziła się moja córka, pierwsze dziecko. Boję się, że będę na koncercie a dostanę telefon już ze szpitala.

J. H.: Wybraliście już imię?

Tak, jest wybrane imię – Alicja. To marzenie mojej narzeczonej. To na pewno będzie zupełnie nowy etap w moim życiu.

J. H.: Ty, Michał Kapczuk, Wojtek Golbiak określani jesteście jako „złote dzieci” radzyńskiej kultury. Kto w Radzyniu ukształtował poniekąd Twoją przyszłą drogę ?

Niewątpliwie Michał Kapczuk. Człowiek, o którym za mało się w Radzyniu wspomina. Jest naprawdę wybitnym muzykiem. Często się mówi, że ja gram z jakimiś wyjątkowymi nazwiskami. Owszem, bardzo się z tego cieszę. Ale Michał przebił wszystko, co jest możliwe. Grał z legendami światowej muzyki jazzowej. Dla każdego muzyka stanięcie z nim na scenie to jak znalezienie Świętego Graala. To coś wyjątkowego. Tak samo z Namysłowskim.

Jest wyjątkowo wykształconym utalentowanym człowiekiem.

Trafiłem na chłopaków przez moją mamę. Znała się z panią Zgrajkową, która była mamą Adasia. Też wyjątkowego człowieka, który okazał się że jest moim wujkiem, mimo że jest ode mnie 2 lata starszy. Spotkałem się z nim. Powiedział: „Słuchaj, rzeczywiście coś tam grasz na tej gitarze. Chodź, bo przy scholi przykościelnej mamy taką salę prób. Mamy takiego kolegę, basistę. Jest Michał Kapczuk. Coś tam sobie pogramy”. Tak zaczęliśmy sobie grać.

Ambicja chłopaków zrodziła we mnie chęć do robienia tego dalej. Przede wszystkim postawa Michała, który jest najbardziej pracowitym muzykiem i artystą, jakiego znam.

Pamiętam, jak przeprowadziliśmy się do Lublina. Chłopaki też do mnie dołączyli, kończyli liceum. Michał później przeprowadził się do Warszawy. Obserwowałem jego drogę jako przyjaciel. Zdobył wszystkie możliwe szczeble kariery muzycznej.

Za mało się o nim mówi, to najzdolniejszy znany mi basista. Fenomenalny muzyk, bardzo dobry człowiek. Zasługuje na wyjątkowe słowa.

J. H.: Życząc spełnienia planów, dziękuję za rozmowę.