Stary Radzyń we wspomnieniach  śp. Mieczysława Fijewskiego. „Od domu doktora Sitkowskiego po ulicę Brzostówiecką widać było jedynie sterczące kominy, wszystko było spalone. Ocalały jedynie drewniane chaty na Warszawskiej, nie spaliło się także część budynków przy Ostrowieckiej”.

Pierwsze, przedwojenne wspomnienie

-Urodziłem się w Kopinie. W okresie przedwojennym dziadek miał do załatwienia sprawę w zakładach Laskowskiego, wziął mnie ze sobą. Po raz pierwszy byłem w mieście. Pamiętam, że z ogromnym zdziwieniem patrzyłem na mnóstwo sklepów w okolicach hal. To, co pokazywał  mi dziadek na dziedzińcu pałacowym, przerastało moją wyobraźnię. Przepiękne rzeźby, jeszcze wtedy mieściło się tam starostwo.

Przerażający widok

Drugi raz widział Radzyń w 1944 roku. – Trafiłem tu na rok do jednej ze szkół. W budynku, znajdującym się na rogu obecnej Armii Krajowej i Międzyrzeckiej mieściło się gimnazjum zawodowe. Uczono tam mechaników, stolarzy, kołodziejów, elektryków. Dyrektorem był pan Mańkowski. Uczył już wtedy m. in. Mieczysław Stagrowski, pani Ząbek.
-Miasto wyglądał w tamtym czasie przerażająco – wspomina. – Nie był zniszczony  jedynie t budynek, w którym uczyliśmy się i kilka baraków przy nim. Także ten, przed wojną należący do doktora Sitkowskiego – był spalony. Od niego, aż po ulicę Brzostówiecką  widać było sterczące kominy. Wszystko było wypalone. Ocalały budynki – drewniane chaty przy ul. Warszawskiej, także część niespalonych przy Ostrowieckiej.
Były kłopoty z wodą, chodziło się do księdza do studni, tam była najlepsza. Ubikacje wyglądały strasznie, otwarte dla wszystkich – więc wiadomo, co tam mogło się dziać. Nie można było kupić artykułów spożywczych – po prostu ich nie było. Co sobotę chodziło się do domu.
Miałem ciotkę- nauczycielkę w Branicy Suchowolskiej. Stamtąd brałem bochenek chleba, trochę smalcu, masła i tym się żyło.
– Naukę w szkole rozpoczynaliśmy od kładzenia blachy na dachu i szklenia okien kawałkami szyb. Ogrzewanie było za pomocą „trociniaków” – beczek z wyciętymi otworami, połączone rurą, która wychodziła przez okno na zewnątrz. Oczywiście, nikt nie zdejmował zewnętrznego ubrania. Mimo, że przy piecu było gorąco, ale pod oknami – zimno.
Praktyki w kuźni
Chodziłem do klasy „mechanicznej”. Warsztaty były na miejscu, wyposażone bardzo prymitywnie – pilniki, młotki..Jako pracę zaliczeniową wykonywaliśmy wszyscy młotki pod odpowiedni wymiar ( płaszczyzny musiały być idealnie równe, gładkie) i oprawki do piłek do cięcia metalu. To był program naszego zawodu w pierwszym roku. Miałem możliwość pracowania przez szereg dni w kuźni. Z kowalem,
zatrudnionym zawodowo, odkuwaliśmy i te surowe młotki, oprawki na piłki. Resztę przy pomocy pilników obrabialiśmy w sali warsztatowej.
Czajnik zamarzał na kuchni
Mieszkaliśmy w pięciu w  przybudówce do dużego, drewnianego domu przy ulicy Międzyrzeckiej, należącym do pani Sadurskiej. Mieścił się za zakładami Laskowskiego, przed młynem. Opału nie było, przywiezione drzewo nie wystarczało na długo. Czajnik i kawa zamarzały nam na kuchni. Przez rok mieliśmy takie warunki.
Czas przyspieszonej nauki
Dzisiaj oceniam, że odszedłem z tej szkoły na skutek Bożej Opatrzności. Na warsztatach dostałem zadanie – w beczce, zrobionej z grubej blachy wyciąć otwór i wprawić boczne drzwiczki. Te ostatnie były płaskie, z metalowego odlewu, a beczka półokrągła. Ktoś wyciął otwór przy pomocy aparatu spawalniczego, ale trzeba było te drzwiczki wpasować. Rozmiar drzwiczek i tego otworu był dobrze dobrany, jednak powierzchnia się nie nadawała. Próbowałem młotkiem  „sklepać” na płasko wystający garb.
Traf chciał, że młotek mi się ześlizgnął i palec z paznokciem, z ciałem, aż do kości zawisł na skórce – uderzenie było silne. Zabandażowali mi to jakoś w szkolnej kancelarii. Nie nadawałem się do pracy, kazali jechać do domu. Tam spotkałem kuzyna. Zaczęliśmy rozmawiać, opowiadałem mu o swojej szkole. Wreszcie mi powiedział: „Słuchaj, dziwię ci się. Co cię czeka po skończeniu tej szkoły?Czego się nauczysz, kim ty będziesz?”.
Chodził do gimnazjum w Komarówce. Powiedział: „Z otwartymi rękami cię przyjmą. Są znajomi nauczyciele, pochodzący z naszej wioski. Znają naszych rodziców. Jedź ze mną do Komarówki, przerobisz w ciągu jednego roku drugą i trzecią klasę”. To był czas przyspieszonej nauki. Tak się stało, pożegnałem się z Radzyniem, pojechałem do Komarówki. To był 1945 rok.
Kawa na…prochu artyleryjskim
Dobrze się stało, bo po moim wyjeździe nastąpiła fala aresztowań. Ktoś przypomniał sobie młodzieżową organizację „Jerzyków”, których tablica pamiątkowa wisi w kościele Św. Trójcy oraz na budynku dawnej zawodówki. Zaczęto podejrzewać, że obecna młodzież gimnazjalna też interesuje się bronią, materiałami wybuchowymi. Nawiasem mówiąc, prochem artyleryjskim gotowaliśmy kawę. Niedaleko naszej stancji w Radzyniu leżała pryzma pocisków. Nauczyliśmy się wydobywać proch – wkładaliśmy je w szczeliny, rozginaliśmy łuski i wyciągaliśmy długą paczkę prochu rurkowego. Tym się doskonale paliło i gotowało, było tego spory zapas.
Historia kościółka
Na obecnym  placu szkolnym „Jedynki” stał piękny kościół, wybudowany jako cerkiew prawosławna dla wojska, które stacjonowało przed I wojną światową. Przed II  –  był traktowany jako kościół dla młodzieży szkolnej, odprawiały się tam niedzielne nabożeństwa. W mojej pamięci i ocenie, ten kościół nie był uszkodzony. Tam nie było żadnych pęknięć, nie było niczego, co by go dyskwalifikowało jako tego typu budowlę. Był tam magazyn, prawie po okna nasypano zboża. Już po moim odejściu z Radzynia decyzją ówczesnych władz samorządowych (a może księdza dziekana?) rozebrano go, z uzyskanej cegły pobudowano plebanię. Plac wykorzystano na poszerzenie boiska szkolnego.
Środkiem komunikacji z Koleją Państwową był wóz konny Suleja. Ładował po kilkanaście osób, woził i odwoził ze stacji za niewielką opłatą.
 Za tydzień – ucieczka z radzyńskiego więzienia.