Przez chwilę jeszcze obserwowałam jak jedzie, coraz niżej i niżej, poruszając się torami, których wcześniej z pewnością tu nie było, a potem znika w ciemności tunelu prowadzącego pod ziemię (którego również nigdy wcześniej tu nie było).

Przez chwilę leżałam na torze z zamkniętymi oczami (a przynajmniej okiem). Kiedy podniosłam głowę, dodatkowego toru i tunelu już nie było. Podobnie jak dzieci. Do dziś nie wiem, co się z nimi stało. Uciekły, rozpłynęły się w powietrzu, a może Maszynistce udało się jakimś sposobem zaciągnąć je na powrót do wagonu? Mogłam mieć tylko nadzieję, że tej ostatniej alternatywy udało im się uniknąć.

Oko udało mi się uratować, choć widzę nim dużo słabiej i na czarno-biało. Jeden z palców prawej dłoni po zagojeniu się wygląda prawie tak jak przedtem, dwa pozostały są sporo krótsze, jednak udało mi się już do tego przyzwyczaić. Po każdej rance, jaką zadała mi Maszynistka, pozostała niewielka blizna. Na szczęście twarz szpecą mi tylko dwie. Prawie ich nie widać. Najgorzej jest jednak z raną pod piersiami. Nawet teraz, po kilkunastu miesiącach od tych wydarzeń, wciąż w niektóre noce piecze żywym ogniem i przynosi mi koszmary, których nawet nie pamiętam, ale które powodują, że budzę się kompletnie roztrzęsiona i przeraźliwie zmęczona, jak gdyby trwał on nie kilkanaście czy kilkadziesiąt minut, a całą wieczność… Czasem czuję też swąd żółci i zepsutych jajek – obawiam się, że wydaje go moje ciało, a przynajmniej te jego części, które stały się celem ataku Maszynistki. Ale staram się żyć. Ostatecznie uważam, że miałam więcej szczęścia niż mogłam sobie wyobrazić… Znacznie znacznie więcej niż miały one, dzieci z wagonu I-145. Muszę więc żyć nie tylko za siebie, ale i za nie. Za nie. Za moją Adę.

Kiedy zadzwonił po pomoc i zmierzałam torami na stację, gdzie za chwilę miała się zjawić karetka pogotowia, zawadziłam o coś nogą i omal nie sprawiłam sobie kolejnego nieszczęścia. Gdy udało mi się odzyskać równowagę, ze złością spojrzałam pod nogi.

– To nie może być…

Otworzyłam ze zdumienia oczy. To nie mógł być. Ale był. Biały słonik Ady. Nie wiem, jakim cudem się tam znalazł, ale to był z pewnością on. Choć po tych wszystkich wydarzeniach widziałam w nim coś niepokojącego, przytuliłam go do piersi i nie rozstawałem się nawet w szpitalu. Do dziś stoi obok mojego biurka. Zawsze, gdy na niego patrzę, widzę Ady.

A czasami coś jeszcze. Nie wiem czy to rodzaj zaszczepionego wspomnienia, wizja czy po prostu moje wyobrażenie, ale moim oczom ukazuje się kraina skąpana w poświacie magmy przelewającej się przez tysiące metalowych rur, żyjących własnym życiem, mechanizmów tak wielkich, że w ciemności głupi się ich początek i koniec. Między nimi a miniaturowymi miastami biegnie linia kolejowa. Stary zielony wagon nie zatrzymuje się jednak ani tam, ani wiele kilometrów dalej, w sieciach tunelów przypominających wnętrza gigantycznych tętnic. Nie. On zmierza do pozbawionego światła pustkowia. Zatrzymuje się tam obok innego, podobnego. Obok dziesiątek im podobnych. Setek. Tysięcy. Setek tysięcy. Milionów. I wtedy, kiedy widzę ten ostatni obraz, ogarnia mnie rozpacz nieporównywalna z czymkolwiek innym, smutek tak wielki, że wiem, że nic nie będzie w stanie go ukorzyć. Bo wiem, że każdy z tych wagonów ma swoją Maszynistkę. I żaden z nich nie jest pusty.