Pisać o pisarzu, to syzyfowe zadanie. Z reguły niewdzięczne, bo – stronnicze. Tym bardziej o nim. O człowieku, który przez długie okresy życia był odsunięty od publikowania swoich utworów literackich i kompozycji muzycznych, nad którym ciążyła klątwa wzmożonej cenzury.

Truizmem jest powiedzenie, że co pisarz, to osobowość; niekiedy silna, niekiedy nie. Są niezłomni, dysponujący odwagą cywilną, mający ugruntowane zapatrywania i są ugodowcy, zamulacze, wsteczniacy posiadający paskudne przekonania, poglądy uzależnione od wiaterków historii. Stefan Kisielewski należał do nieugiętych i płacił za to wysoką cenę.

Jakiś czas temu radiowa Dwójka zaprezentowała jedną z jego pięciu powieści Widziane z góry. Nadano ją w wyśmienitej interpretacji Jerzego Stuhra. Podzielona na 49 odcinków, stanowiła ucztę dla znękanych uszu. Jednak słuchając jej, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że została stworzona w innym rytmie niż dzienniki, w odcieniach nie tak nerwowych i radykalnych, a bardziej kontemplacyjnych. Autor zdawał sobie sprawę: powieścią nie rządzi pośpiech.

Co innego dziennik, emocjonalny, skrótowy zapis faktów i spostrzeżeń sporządzonych pod presją chwili, na gorąco, podczas codziennego użerania się z partyjnymi matołami, w trakcie przymusowych randek z cenzurą, a co innego powieść, gdzie można pozwolić sobie na szerszy oddech, głębsze zastanowienie, opisowy malunek pejzażu, psychologiczny portret, rozbudowę atmosfery; publicystyka, to streszczenie, a romans, to rozwinięcie.

Ale woli uprawiać publicystykę. W niej, a zwłaszcza w politycznych felietonach dopatruje się dobrych stron swojego pisania. W nich dostrzega sens. Jednak wie, że sens uprawiania publicystyki jest wtedy, gdy ma ona odbiorcę i autor może liczyć na rezonans. A od czasu nazwania gomułkowskiej ekipy dyktaturą ciemniaków, niszczono go prasowym milczeniem. Początkowo cenzurowały go partyjne myszołowy, w późniejszym okresie do stada gnębicieli dołączyli bojaźliwi obrońcy praworządności z Tygodnika Powszechnego.

Pisze zatem poza PRL, omijając polityczny parnas bęcwałów w walonkach, drukuje u Giedrojcia, w zaciszu paryskiej Kultury, po zaściankowej prasie, w mało nakładowych, emigracyjnych gazetkach wydezynfekowanej z rzeczywistości PRL. Jest mało słyszalny, a jeszcze mniej – rozumiany.

Z kim by nie gadał, wszędzie jest sam: traktowany z lekceważeniem przez przyjaciół z opozycji, a przez wrogów z aparatu – jak niebezpieczny awanturnik na furiackich papierach; obcy z powodu swojej przenikliwości, wypowiada i o jednych i drugich sądy ostre, bezwzględne, budzące namiętny sprzeciw. I nie tylko o ludziach jest złego zdania, bo i na temat państw wyraża się krytycznie: z uporem przechodzącym w manię twierdzi, że Zachód jak zwykle nie rozumie Wschodu i jest wobec niego nieustraszenie uległy.

Jego teksty nigdy nie są letnie, a zawsze kontrowersyjne. Przepojone polemicznym żarem, pisane z ogniem, nie odnosiły spodziewanego skutku. Choć niekiedy jest to ogień przygaszony nazbyt przedłużającym się stresem, rosnącym poczuciem klęski, bezskutecznym mówieniem do głuchych, pisaniem w kagańcu, tłumaczeniem ażurowym umysłom tej prawdy, że są zniewolone, trawione korozją pamięci.

Ma przygnębiające wrażenie daremności pisania, adresowania ich do ludzi ogarniętych przez samo nakręcające się psychozy, żyjących pośród obłudy, przeinaczeń i zakłamanej historii, kreatur pogodzonych ze swoim egoizmem, wegetujących z nawyku do śniętego spokoju, zadowalających się złudzeniami, minimalną stabilizacją i kluczeniem pomiędzy świeczką, a ogarkiem.

Wtedy z Dzienników przebija gorycz, smutek niespełnienia. A także towarzyszy im zwiększająca się świadomość przemijania lat spędzonych na daremnym OCZEKIWANIU. Na co? Choćby na społeczne refleksje i normalne życie, na swobodę wypowiedzi, brak paszportowych dylematów czy zaspokojenie głodu nieskrępowanych podróży.

Wtłoczony w duszną izolację, zmęczony szarpaniną z karłowatymi ludźmi, od których zależał los jego publikacji, wieczny frustrat, sceptyk, cynik, ironista i pesymista w jednej osobie, boleśnie odczuwa zmarnowany czas. Jako niespokojny, polemiczny, niesforny duch i moralizator z powołania, stale popada w twórcze rozterki: broni się przed krasomówczym hamletyzmem i jałowym pustosłowiem, a dostrzegając śmieszność swojej sytuacji, kpinkuje z siebie, bo ma uczucie, iż jest jak skryba bez pióra, inkaustu i kałamarza, muzyk bez słuchu i weny, krótko mówiąc: gaduła ukarany milczeniem.

Ratuje się więc ucieczką w zjadliwy chichot ze wszystkich, którzy wrobili go w ten pasztet. Chroni za parawanem szyderstwa. Opędza przed napadami wściekłości, dostrzega absurd pisania do szuflady, chodzenia na kompromisy, tworzenia pod pseudonimem, nonsens poruszania tematów zabronionych, ponieważ wie, że i tak nie będzie mógł opublikować tego, co mu w duszy gra.

Na kartachDzienników porusza temat własnej jesieni życia. Powraca do tego wątku bardzo często, wręcz natrętnie, co jest w miarę zabawne, zważywszy, że o swojej rychłej śmierci i starczej demencji mówi w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, a czeka go jeszcze dwadzieścia wiosenek z dużym hakiem.

Dziennik jest dla czytelników niewyczerpaną kopalnią wiedzy o postaciach, z którymi się spotyka. O ludziach reprezentujących różne dziedziny kultury. Muzykę, prozę, poezję, filozofię, publicystykę. Mówi w nim o znanych i nieznanych wydarzeniach przytaczając fakty z przemijającej epoki. Starczy wymienić kilku: Bacewicz, Penderecki, Lutosławski, Miłosz, Kołakowski, Słonimski, Iwaszkiewicz, Putrament, Gombrowicz, Bartoszewski, Gołubiew, Eile.

Jak umie, tak pisze, a że umie doskonale, to pisze z werwą, przekornie i błyskotliwie, z miażdżącą inteligencją, nie patyczkując się doborem słów, nie stroniąc od kolokwializmów, cytatów i przysłów, unikając ekwilibrystyki znaczeń; prosto z mostu.

Dzienniki powstają w ukryciu, w zeszytach, z myślą o późniejszej książce, o druku w sprzyjających warunkach. I myśl ta jest motorem, siłą napędową tworzenia zapisu. Jest też jedyną sposobnością pozostawienia po sobie świadectwa pełniejszego niż doraźna, mocno ocenzurowana bazgranina w reżimowych gazetach, gdzie musi się powściągać, ważyć słowa, mówić szyfrem.

Nie dlatego, by kogoś nie urazić, ale dlatego, by nie zamknąć sobie drogi do dalszych wypowiedzi. Natomiast w dziennikach nazywanych przez niego żółciowymi, pozwala sobie na swobodę ciętych sformułowań, puszcza się na hazard politycznych spekulacji, intymność zwierzeń i nieskrępowane osądy. Częstokroć brutalne, niezasłużone, szczere do przesady, sprawiające przykrość ludziom z którymi ma na co dzień do czynienia.

Nie oszczędza w nich nawet przyjaciół i, pomimo przykrych doświadczeń, wciąż nie potrafi powstrzymać się przed wyrażaniem swojego zdania. Wynikają z niecierpliwości, rozczarowań i rozgoryczeń. Są więc dla niego zastępczą formą istnienia, ucieczką przed postępującymi, fizycznymi deklasacjami wieku, odtrutką na życie z cenzurą, artystyczną rekompensatą za osobiste niepowodzenia i zachodzące w nim, biologiczne procesy; w nich jest oswobodzony od tombakowych i zezowatych myśli. A jednocześnie te niesprawiedliwe opinie o przyjaciołach zdają się sprawiać mu radość, bo, jako waleczna istota, lubi się przekomarzać.

Lubi czytać ich rozjuszone repliki. Na przykład zaczepiony przez niego Tyrmand odpowiada zgryźliwym opisem jego postaci i charakteryzuje go jako zapijaczonego niechluja z fryzjerskim wąsikiem. Na co, dokumentnie uszczęśliwiony Kisiel, wyraża się o Tyrmandzie z wielką czułością. Z czego płynie wniosek, że kruk krukowi nie nasobaczy pod ogon.

Marek Jastrząb